Latarnica poleca [61]
Czy lubicie powracać do ulubionych bohaterów książkowych? Czy macie tak jak ja, że bardzo przyzwyczajacie się do świata książki, w której aktualnie przebywacie i żal wam jest pod koniec czytania rozstania i z tymi miejscami i postaciami? Mnie zazwyczaj dopada taki smutek, gdy docieram do finałów historii książkowych. Czasami wręcz zwalniam z tempem czytania, by jeszcze trochę nacieszyć się tym wykreowanym przez pisarza światem.
Wombat Maksymilian jest takim bohaterem, do którego można na szczęście powrócić jak do dobrego kumpla i przeżyć z nim nowe przygody. 12 listopada miała miejsce premiera - obok misji na dachu świata - kolejnych przygód Wombata Maksymiliana - tym razem w Chinach. Nikomu nie trzeba dziś mówić jaką potęgą gospodarczą jest w obecnych czasach to państwo i jak wiele wokół nas i w naszych domach produktów wyprodukowanych właśnie w tym ogromnym i bardzo gęsto zaludnionym kraju. Byłoby dziwne, gdyby Wombat Maksymilian przemierzając Bhutan czy Nepal nie trafił do tej azjatyckiej krainy, której zawdzięczamy mnóstwo wciąż używanych wynalazków nawet sprzed tysięcy lat.
Maksiu jest wciąż w niekończącej się podróży i przeżywa nadal swą wielką przygodę. Nie po drodze mu powrócić do rodzimej Australii i martwiącej się tam o niego rodziny. Czasami dopada go myśl o powrocie, ale kiedy kończy się jedna misja, zaraz zaczyna kolejna. Musi stale iść przed siebie, choć sam najchętniej to by przed sobą kopał tunele, bo przecież to wombatom wychodzi najlepiej. A jemu na pewno, skoro przekopał się z rodzinnych stron aż na inny kontynent.
Dla przypomnienia wombaty to małe, okrągłe włochate stworzenia z rodziny torbaczy. Lubią zajadać korzonki i roślinki czyli to klasyczni wegetarianie. Ich ojczyzną jest kontynent australijski. W trzecim tomie przygód tego słodkiego zwierzaka (a każdy nadaje się do czytania jako samodzielna niezależna powieść podróżnicza) przemierzamy z Maksymilianem kraj zwany Chinami. Nasz bohater jak zwykle nie potrafi rozpoznać, gdzie tym razem rzucił go los, ale znajduje na swojej drodze miejscowego przewodnika. Tym razem takim nieocenionym pomocnikiem i przyjacielem zostaje szczurek o imieniu He. Maksymilian w życiu nie przypuszcza, że w Państwie Środka przyjdzie mu znienacka spotkać się ze swoją rodziną, choć będą to raczej same kłopoty, z których trzeba będzie jakoś po wombaciemu z honorem wybrnąć.
W „Wombacie Maksymilianie i rodzinie w tarapatach” mamy okazję poznać bliżej postać jego starszego brata Klopsa. Dlaczego futrzak nosi takie imię dowiecie się również z tej historii. Autor Marcin Kozioł użył w tej opowieści takiego zabiegu, że Klopsik szukający Maksymiliana w różnych krajach ma osobno poświęcone mu rozdziały, których jest narratorem i które są czytelnie wyróżnione w książce. Póki się oboje nie spotkają oko w oko samotnie przemierzają nieznane sobie kraje. A wszystko przez tęskniącą za bratem ich młodziutką siostrę Malinkę. To ona wywołała lawinę niefortunnych zdarzeń, bowiem przy pierwszym wyrwaniu się Maksia w świat wskoczyła za nim w jego wykopany wombaci tunel i… no właśnie. Wpadła w prawdziwe tarapaty! Mamy więc nie tylko powieść podróżniczą, ale wręcz konkretne wątki gangstersko-kryminalne.
Jeśli „Rodzina w tarapatach” będzie waszym pierwszym spotkaniem z tymi bohaterami to możecie się zastanawiać co znaczą te wombacie łapki z tajnym szyfrem. Od razu rozwieję wasze wątpliwości. Książki o Wombacie Maksymilianie to coś więcej niż zadrukowane strony. A zadrukowane są pięknie, bo chińską przygodę wzbogacają BARDZO liczne i PRZEPIĘKNE fotografie wykonane przez Autora, które pokazują nam wszystkie opisywane miejsce. A odwiedzimy tutaj m.in. Wielki Chiński Mur, Pekin, Szanghaj, Hongkong i Makao. Poznacie też co to uliczki hutongu. Tym „czymś więcej” wombaciego cyklu jest jego multimedialność. Drogi Czytelniku - bądź koniecznie uzbrojony w dostęp do internetu. Tajne kody z łapek przenieś w stosowne deszyfrujące okienko na stronie WombatMaksymilian.pl a odkryją się przed tobą dodatkowe multimedia: zdjęcia, mapy, filmy. Ja np. z wielką ciekawością sprawdziłam jak brzmi tradycyjny chiński instrument oraz jakie wrażenie robi koncert na największe bębny z Wieży Bębna. Coś niesamowitego!
Poza fotografiami wydawnictwo zdobią prześliczne ilustracje pana Mariusza Andryszczyka. To dzięki niemu wombaty są jak żywe i nie mogę oczu nasycić tymi słodkimi krągłymi kształtami. O realizm i dbałość faktograficzną powieści zadbała pani Elvira Eevr Djaltchinova-Malets, historyk sztuki i antropolog kulturowa. W chińskiej przygodzie Maksia dużo dowiemy się o kulturze, religii, i tradycji Chin. Sami zobaczycie, że wombaty odwiedzą te najważniejsze i słynne miejsca. Natrafią nawet podczas spaceru na pomnik samego Bruce’a Lee.
Jak zawsze mamy tu super nakreślone postacie. Sympatyczny szczurek He jest bardzo pomocny w zrozumieniu kraju, w którym żyje, choć najbardziej zna go od strony kanałów i śmietnisk restauracji. A skoro Autor wyjawi wam dlaczego Klops został Klopsem to poznacie również historię imienia Malinki. No i pojawi się również znany z nepalskiej przygody Pan Dudek!
Podobnie jak w pozostałych książkach cyklu od strony naukowej Maksymiliana wspomaga jego Tata Wombat (chodząca encyklopedia) oraz podróżniczka Zuza - przyjaciółka i sprawczyni tego, że namówiła naszego bohatera na publikację swoich przygód. Wiedza dopełniająca to z czym spotyka się bohater jest odpowiednio wyróżniona na kartach książki. W chińskiej przygodzie Czytelnicy zetkną się również ze sztuką kaligrafii, Zakazanym Miastem, terakotową armią, siecią podziemnych kanałów, starymi chińskimi grami, a znajomość jednej sprawi, że Maksiu… Nie, jednak wam nic więcej nie zdradzę. Przeczytajcie sami.
Na koniec pytanie, ale odpowiedzcie sobie szczerze. Lubicie czytać? Ja nie wyobrażam sobie dnia bez chwili na książkę, ale nie każdy to lubi i nie każdy dysponuje wolnym czasem. Ale lubicie przygodę, podróże i fajne historie? To możecie odetchnąć. Nic straconego! Przygody Wombata Maksymiliana są dostępne również w formie dźwiękowej. W Legimi znajdziecie audiobooki czytane przez aktora Krzysztofa Plewako-Szczerbińskiego.
Jeśli jeszcze ma ktoś wątpliwość czy warto udać się do dalekich krajów z Masymilianem, to dodam że książki otrzymały prestiżowe nagrody. Mają na swoim koncie:
Nagrodę Magellana:
Nagroda główna dla najlepszego przewodnika dla dzieci ogłoszona przez „Magazyn Literacki Książki”, „Kontynenty” i „Podróże”
Nagrodę Komitetu Ochrony Praw Dziecka.
Nagroda główna w XXI konkursie „Świat przyjazny dziecku” dla książki „Wombat Maksymilian i Królestwo Grzmiącego Smoka”
Wydawca podaje, że historie o Maksymilianie najbardziej trafią do czytelnika w wieku 7-12 lat. Ale przyznam się , że mnie bardzo wciągnęły te opowieści. Zatem to lektura dla każdego. I jest to fantastyczny środek by zainteresować dzieciaki światem i odmiennymi kulturami. Ale i dla młodszych czytelników Wydawnictwo Bumcykcyk ma coś w tym temacie. Dla dzieci w wielu 4-8 lat ukazały się już dwa tomy z nowej serii o Malince Wombat. Więc i młodsze i starsze znajdą coś dla siebie. Aby zobaczyć pełną ofertę zajrzyjcie koniecznie na bumcykcyk.com. I jestem przekonana że bez względu na to, od której przygody zapoznacie się z tym bohaterem, na jednej książce się nie skończy.
Reasumując: LATARNICA poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: „Wombat Maksymilian i rodzina w tarapatach”
Autor: Marcin Kozioł
Ilustracje: Mariusz Andryszczyk
Zdjęcia: Marcin Kozioł
Wydawca: Wydawnictwo Bumcykcyk
Wydanie II: 2024
Objętość: 208 stron
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 166 x 220 mm
Poniżej front i tył okładki
Poniżej wybrane rozkładówki książki
Poniżej sesja 3 tomu serii z kotką Myszką i jej chinńska przygoda
Dla przypomnienia dodam, że przygody Wombata Makrymialiana to cykl 3 książek (na chwilę obecną) i można je kupować i czytać w dowolnej kolejności.
Latarnica poleca [60]
Czy macie wokół siebie młodych odkrywców i podróżników? A może ty sam - dorosły już Czytelniku - czujesz się wciąż po trochu dzieckiem i potrafisz zachwycać się światem właśnie na ten otwarty, bez uprzedzeń i niczym niezmącony dziecięcy sposób?
12 listopada miała miejsce premiera nowych wydań przygód Wombata Maksymiliana w Nepalu i w Chinach. Nie słyszeliście dotąd o nim? Nie wiecie czym, a raczej kim są wombaty? Trzeba to szybko nadrobić. Wystarczy, że spojrzymy na okładkę i już widać czym charakteryzuje się to włochate stworzenie. Bywa kojarzone z dużymi chomikami, bobrami, borsukami, świnkami morskimi, ale tak naprawdę najbliżej mu do misiów koala (które oczywiście misiami nie są) za to i jedne i drugie należą do rodziny torbaczy i zamieszkują odległy kontynent australijski. Wombaty lubią kopać długie tunele i ta cecha może im czasami przysporzyć całkiem nieplanowanych zdarzeń. Tak było w przypadku Maksymiliana, który kopał i kopał a to sprawiło, (bardzo to upraszczając) że dziś mówimy już o nim jako o podróżniku a nie zasiedziałym przedstawicielu gatunku na swoim kontynencie.
Wszystko co dotąd przeżył z dala od rodzinnego domu zanotował na kartach 3 niezwykłych książek, które możecie czytać w dowolnej kolejności. Dziś chciałabym się skupić na jego nepalskiej przygodzie. A raczej tajnej misji, bo został wysłany do tego kraju prosto przez mnichów z Bhutanu, którzy podali mu tajemniczą kopertę z treścią pisaną w bardzo, bardzo dziwnym języku. Bynajmniej nie ludzkim. Choć Maksymilian akurat nie zrozumiałby ani ludzkiego ani każdego innego. No poza językiem wombacim oczywiście.
Dla nas Europejczyków Nepal to bardzo egzotyczne miejsce. Dla przybysza z Australii również się takim wydaje. Maksymilian dostaje się do Nepalu na pokładzie bhutańskich (smoczych) linii lotniczych, ale dalej będzie już musiał radzić sobie sam, a przy tym kontynuować ważną misję.
Pewnie najdzie kogoś myśl: ale jak tu czytać o tak nieznanym kraju - wyobraźni nam nie starczy aby to wszystko objąć! Mam w tej kwestii bardzo dobrą wiadomość. Przygody Maksymiliana to coś więcej niż książka o przygodach w dalekich krajach. Ma dwa niezaprzeczalne dodatkowe atuty:
1/ wydawnictwo wzbogacają BARDZO liczne i przepiękne fotografie Autora, które pokażą nam wszystkie opisywane miejsce. Więc jeśli o czymś czytamy to zaraz też widzimy te egzotyczne pejzaże, budowle czy przedstawicieli miejscowej fauny i flory, nie zabraknie też portretów ludzi dorosłych i tych jeszcze całkiem małych
2/ Uwaga! Czytając Wombata Maksymiliana bądź wyposażony w dostęp do internetu! Te książki zawierają tajne kody! Jeśli traficie podczas lektury na wombacie łapkę z szeregiem cyfr czy liter to nie ma co zwlekać. Trzeba wejść na stronę www.wombatmaksymilian.pl i rozszyfrować kod - dzięki czemu otrzymujemy dostęp do dodatkowych materiałów multimedialnych - można odnaleźć się w terenie na mapie , można przejrzeć pokonaną trasę, obejrzeć film albo np rozejrzeć się w danym miejscu. Jak? Pod kodami ukryte są fotografie do obejrzenia w 360 stopniach (pełna panorama!) zatem możemy się nieźle zakręcić na miejscu!
Nie będę ukrywać. Sama miałam podczas tej deszyfryzacji sporo uciechy i przyjemności oglądania nieznanych miejsc. OK, wspomniałam o zdjęciach i nowoczesnym aspekcie lektury multimedialnej ale nie mogłabym - sama jako plastyk z wykształcenia i pracująca cale życie w branży projektowo-graficznej - pominąć cudownych ilustracji pana Mariusza Andryszczyka. To dzięki jego kresce Maksymilian ożywa w tej książce i wszędzie go pełno. Jest taką futrzastą kulką - uroczą, czasami nie za bardzo zgrabną, ze słabszą kondycją ale takie są wombaty - słodkie zwierzaki!
Nie chcę tutaj nic zdradzać z samej intrygi i przebiegu tajnej misji, (tajne to tajne cicho sza!), ale uwierzcie, jest to wszystko podane w taki sposób, że tylko napięcie narasta i bardzo chce się poznać na czym ta misja polega i jak się dla bohaterów skończy. Tak, mamy tu obok Maksymiliana świetne postacie państwa Dudków (ptaki dudki), gadatliwą kozę długouchą, która chciałaby wybrać się do Włoch czy Hiszpanii, lecz każda wyprawa i przygoda bardzo ją kusi, ale nade wszystko intryguje postać bossa miejskiej dżungli, który okazuje się kluczow postacią do powodzenia misji zleconej wombatowi przez mnichów z Bhutanu.
Poza intrygą godną ludzkiego agenta 007 akcja rozgrywa się w konkretnych miejscach Nepalu. I to takich z tych ważnych dla kraju, kultury, religii, tradycji… Kibicując Maksymilianowi na jego niełatwej drodze w nowym kraju mamy okazję poznać ten region właśnie od strony historycznej i kulturowej. Ogromne zasługi ma tu pani Elvira Eevr Djaltchinova-Malets, historyk sztuki i antropolog kulturowa - która w przypadku tej serii czuwa nad merytoryczną redakcją. Możemy więc też przyswoić dodatkową wiedzę przy okazji towarzyszenia wombatowi w misji ratunkowej w Dudkostanie - jak o swoim kraju mawia para dość narcystycznych ptaków. Pamiętajmy że Nepal to cudowne widoki, to kraj różnorodny będący nazywanym dachem świata i mający na swoim terytorium znane ośmiotysięczniki - wyzwanie alpinistów z całego świata.
Tą wiedzę uzupełniają Czytelnikowi dwaj narratorzy, którzy nie podróżują z Maksymilianem, ale wiedzą co się z nim dzieje i na szybko dopowiadają mu wszystko co niezbędne o miejscach, które na swoich krótkich łapkach przemierza.
Pierwszy to Tata Wombat. Nie rusza się z rodzimej Australii za to ma wręcz encyklopedyczną wiedzę. Drugi to spisująca opowieści Maksia podróżniczka Zuza. To ona namówiła naszego bohatera na publikację swoich przygód i ona dopowiada tam, gdzie tata wombata nie podołał. A wszystkie to dodatkowe ciekawostki są jasno i czytelnie wyróżnione graficznie w książce. Nie można się pogubić!
Powiem szczerze, że spędziłam wyjątkowe trzy listopadowe wieczory całkowicie przenosząc do Nepalu. Trzeciego wieczoru wiedziałam, że bez względu na czas i godzinę muszę poznać zakończenie i dowiedzieć się jak przebiegła tajna misja. Jestem przekonana, że każdy Czytelnik nie będzie potrafił odmówić sobie szybkiego dotarcia do wielkiego finału tej historii. A przecież na jej końcu tak naprawdę zaczyna się już kolejna wyprawa. I Maksymilian nie ma czasu na odpoczynek, bo musi udać się do następnego kraju. Ale o tym opowiem osobno i przy następnej okazji.
Jest jeszcze jeden istotny atut w kontekście serii książek o Wombacie Maksymilianie. Chodzi o osobę Autora. W przypadku książek, których akcja rozgrywa się w konkretnych krajach ma znaczenie fakt czy osoba pisząca widziała te miejsca na własne oczy czy opisy powstają na podstawie wyłącznie przeprowadzonych badań i dostępnych gdzieś tekstów pisanych oraz fotografii. W tych książkach czuje się, że to o czym pisze Marcin Kozioł jest osobistym doświadczeniem i spostrzeżenia z tym związane wypływają na bazie własnych doświadczeń. Co więcej wręcz czuć, że Autor te kraje „skosztował” to znaczy zna ich smaki, zapachy, aurę, ludzi, sytuacje, zwyczaje itp. To dodaje opowieściom autentyczności i tak bardzo obrazowo przemawia. No, a fotografie są trafione w punkt, jakby robione czasami pod konkretną scenę. Wielkie gratulacje za wybór zdjęć! Czuć profesjonalistę, wytrawnego podróżnika (z aparatem odwiedził ponad 60 krajów) i te lata współpracy z National Geographic Polska.
Na koniec ważna informacja dla tych, którzy nie mają dużo czasu na czytanie. Nic straconego! Przygody Wombata Maksymiliana można wysłuchać w formie dźwiękowej. W Legimi dostępne są audiobooki czytane przez aktora Krzysztofa Plewako-Szczerbińskiego. Więc Maksymilian może trafić do waszego domu w postaci niedrukowanej, a tak samo intensywnie pozwoli przeżywać swoje przygody. I to całą rodziną jednocześnie zasłuchaną.
Jeśli jesteście zainteresowani pełną ofertą wydawnictwa (a zapewniam, że jest w czym wybierać) zajrzyjcie na ich stronę internetową: bumcykcyk.com Traficie tam m.in. na lektury dla młodszych odbiorców przygód Maksymiliana, których bohaterką jest Malinka Wombat. - młodsza siostra Maksia. Te krótkie, pięknie ilustrowane historie uciszą z pewnością małych miłośników zwierząt.
Reasumując: LATARNICA poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: „Wombat Maksymilian i misja na dachu świata”
Autor: Marcin Kozioł
Ilustracje: Mariusz Andryszczyk
Fotografie: Marcin Kozioł
Wydawca: Wydawnictwo Bumcykcyk
Objętość: 288 strony
Oprawa: miękkna ze skrzydełkami
Format: 166 x 220 mm
Poniżej front i tył okładki:
Poniżej okładka i miejsce akcji tomu 2 przygód Womabta Maksymiliana: NEPAL
Poniżej wybrane rozkładówki z przepięknymi fotografiami Autora i ilustracjami Mariusza Andryszczyka:
Poniżej kotka Mysza i jej chwile z Maksymilianem:
Przygody Wombata Maksymiliana to przeuroczy cykl książek podróżniczych. W tej chwili można już cieszyć oczy serią 3 tytułów. A chciałoby się tylko więcej i więcej!
Recenzja powstała dzięki współpracy barterowej z Wydawnictwem Bumcykcyk.
Autor Wombata Maksymialiana przekazał również 2 egzemlarze na świąteczną licytację na rzecz kotów z poznańskiego schroniska. Książki można licytować i jednocześnie wspomóc koty do dnia 3 grudnia na profilu Myszy na faceboku (fb.com/MYSZA.Errorka)
Latarnica poleca [59]
Czy można przeżyć magię świąt Bożego Narodzenia już w pierwszej połowie listopada? Ale tak z całą mocą: ze wzruszeniem, ciepłymi wspomnieniami, zapachami sprzed lat, twarzami bliskich, którzy już odeszli, rodzinnymi historiami o ciężkich i lepszych czasach? Odpowiedź jest krótka: Można! Bo sama tego doświadczyłam. I zupełnie nie spodziewałam się, że święta wkroczą do mojego domu i życia w tym roku tak szybko. A wszystko za sprawą przesyłki, która trafiła do moich rąk 9 listopada.
W niepozornej kopercie od warszawskiego Wydawnictwa BIS, tuż przed oficjalną premierą, która miała miejsce 12 listopada, przybyła książka Emilii Kiereś „Cacko” zapowiadająca lekturę w klimacie świąt, które nadchodzą coraz większymi krokami. A pogoda za oknem jeszcze temu przytakuje podsyłając coraz chłodniejsze podmuchy wiatru i temperatury opadające słupkiem rtęci coraz bliżej ku zeru. Zatem jesień weszła w fazę przygotowywania się do zimy. A skoro zima to coraz bliżej ten wyjątkowy czas w roku…
Jeszcze tego samego wieczoru usiadłam w ulubionym do lektur fotelu (najlepszy zakup mojego życia!) z kocem na kolanach, na który natychmiast wskoczył kot i uruchomił głośne mruczenie, a ja popijając herbatę z malinami, plastrem pomarańczy i miodem otworzyłam okładkę „Cacka” i… odleciałam w inny świat.
Fakt, Wydawca poinformował mnie, że szykuje wzruszającą i piękną opowieść o świętach z moim rodzinnym miastem Poznań w tle, ale nie takiej dawki emocji i nagle odkopanych własnych wspomnień sprzed dekad się spodziewałam. Nie będę udawać że jest inaczej - dotychczas nie miałam sposobności skosztowania prozy Emili Kieraś, choć nazwisko nie jest mi obce, bo od lat na liście książek do kupienia czeka jej „Lapis”. Myślę, że teraz szybko to nadrobię. Bo jak wiadomo apetyt wzrasta w miarę jedzenia.
Nie jest mi łatwo zebrać w słowa ten cały wszechświat myśli i emocji jakie obudziła lektura „Cacka”. Na pewno nie przypuszczałam, że ta lektura będzie swoistą podróżą w przeszłość i odnajdywaniem we własnym życiu wielu odpowiedników doznań i sytuacji bohaterów tej zimowej opowieści. Jakby nagle ktoś odkrył zakurzony karton ze wspomnieniami i otworzył mi go pod samym nosem. Przez dwa wieczory (bo tyle zajęła mi lektura i z premedytacją podzieliłam ją sobie na weekend) nie było mnie w moim pokoju. Nie było mnie też w roku 2024. Ale na pewno nadal byłam w Poznaniu, ale jakże innym, jakże przechodzącym przemiany, ulegającym powiewowi historii i tego co przyniosły dziesięciolecia od początku XX wieku.
Bo „Cacko” to nie tylko opowieść bożonarodzeniowa, ale to kawał historii naszego kraju, choć w tym przypadku sprowadzony do miasta Poznań, w którym dzieje się akcja. A akcja obejmuje ponad 100 lat - zaczynając się w roku 1911, a kończąc w 2014 - kiedy to miasto i nasz kraj przeszły tak wiele zmian. A wszystko zamknięte w ramy historii jednej rodziny państwa Jacynów, których poznajemy w chwili rozpoczęcia swojego poznańskiego życia, bowiem podejmują się przeprowadzki do dużego miasta z pobliskiej Wrześni. A ta ogromna zmiana ma miejsce właśnie w Boże Narodzenie. Kiedy mały Ambroży wysiada z mamą na stacji kolejowej Poznań jest wtedy miastem Posen. A ich sąsiadami na Łazarzu zostaną niemieckie rodziny.
Dalsze losy bohaterów i następnych pokoleń Jacynów poznamy w kluczowych momentach historycznych i podczas świąt Bożego Narodzenia spędzanych w jakże innych okolicznościach, a czasami i innych miejscach. Emilia Kiereś zaprowadzi nas także do Poznania w roku 1918, kiedy to miasto szykuje się na przybycie kompozytora Ignacego Paderewskiego. Później przeskoczymy do 1944 i czasu II wojny światowej kiedy to bohaterowie przebywają w rodzinnym majątku Nadorzyce. Dalej prosto z tragicznych doświadczeń wojennych przenosimy się na ulicę Zieloną w Poznaniu, gdzie święta 1981 roku naznaczone są ogłoszeniem stanu wojennego. By prawie, że zakończyć tą wędrówkę w roku 2014 - w zupełnie już innym Poznaniu i zupełnie innej Polsce w mieszkaniu przy placu Cyryla Ratajskiego. Napisałam „prawie”, bo epilog tej książki zamknie krąg zdarzań ponownie w roku 1911, by wyjaśnić nam co tak naprawdę wtedy się wydarzyło i jak ponad stuletnia bombka choinkowa z sklepiku niemieckiego handlarza Hansa Neumanna (wciąż obecna w rodzinie i zawieszana raz w roku na świątecznym drzewku) trafiła w ręce taty Ambrożego i stała jego głównym prezentem dla syna podczas ich pierwszych świąt w Poznaniu.
Myślę, że nie przypadkowo powieść bożonarodzeniowa „Cacko” jest taką historią pętlą. Bo jakże inaczej miałaby przebiegać historia tej rodziny jeśli nie po trajektorii kuli - skoro wspólnym elementem każdego Bożego Narodzenia, które poznajemy jest właśnie tytułowe cacko - przepiękna i delikatna szklana bombka odbijająca w sobie wszystkie przeszłe wigilie tej rodziny i zebrane wtedy przy wigilijnym stole osoby.
Cacko państwa Jacynów było tym wyjątkowym przedmiotem przechowywanym i wędrującym wraz z rodziną nawet gdy nadeszły najcięższe czasy. Od razu zaczęłam się zastanawiać czy i w mojej rodzinie mamy taki przedmiot. Stare bombki z okresu dzieciństwa , jeszcze zachowane po dziadkach nie przetrwały. Ale jest taki porcelanowy aniołek, który od dziesięcioleci trafia na czubek choinki. Jego obecność przypomina nam o osobach, których już z nami nie ma, skłania ku wspomnieniom i opowieściom o dawnych świętowaniu. Sama pamiętam - jako osoba z rocznika 1973 - trudność zdobywania produktów żywnościowych w latach 70-tych i 80-tych XX wieku, pamiętam stan wojenny, niepewność, strach, potwornie mroźne i śnieżne zimy, szarość ulic i pustki w sklepach. Ale tamte święta mimo trudnych czasów w naszym kraju wspominam też najcieplej - bo gromadziliśmy się całą kilkupokoleniową rodziną i było naprawdę wyjątkowo. I w moim odczuciu bogato. Nigdy już takie wigilie później w latach 90-tych nie wróciły. A zapach pomarańczy do dziś kojarzy mi się wyłącznie z tymi trudno zdobytymi przez mamę, ale zawsze obecnymi te kilka dni w roku.
Podczas lektury zastanawiałam się dla kogo właściwie jest ta opowieść. To, że wyjątkowo poruszy osoby urodzone w latach 70-tych i 80-tych XX wieku to pewne. Bo mocno dotyka tego co sami przeżyli i jeszcze na świeżo pamiętają wojenne opowieści dziadków z okupowanego Poznania. I w zasadzie chciałam początkowo napisać, że nie wiem czy to dobra historia dla dzieci… Ale jednak się teraz z tego wycofuję. „Cacko” Emilii Kiereś to najlepszy możliwy sposób by przybliżyć młodym pokoleniom historię, ale w tak niezwyklej otoczce jaką jest magia świąt, na którą dzieci tak czekają. Daje to szansę pokazania, że nie zawsze Boże Narodzenie było takie jak jest teraz i trzeba o tym pamiętać i dbać by nie wróciły czasy biedy, głodu, wojny i niedostatku. Książka przepięknie też zachęca do pielęgnowania własnych rytuałów świątecznych i znalezienia sobie - może nawet dopiero dziś - swojego rodzinnego cacka - czegoś co przetrwa dla następnych pokoleń. Bo warto pielęgnować tradycję i wartości rodzinne i o tym też jest ta książka. O relacjach które są i przetrwają ponad wszystkimi kłodami jakie rzuci nam los pod nogi.
Na koniec muszę jeszcze dodać, że mnie kilka razy dopadło zeszklenie się oka i raz popłynęły nawet łzy ogromnego wzruszenia podczas czytania, bo jednak mocno odnajdywałam się w losach tej rodziny i pobudzały one głęboko pochowane wspomnienia. Ale doświadczałam też uśmiechu pod nosem, kiedy moglam sobie w duchu powiedzieć - „Rety u nas też tak było na święta!”, „My również mieliśmy takie bombki” , „My też chętnie graliśmy w grę planszową zwaną Grzybobranie”!. Cóż to były za czasy!
„Cacko” Emilii Kiereś to cudowna powieść o rodzinie, w której możemy się przeglądać i dostrzegać własne korzenie i losy naszych przodków. To jak oglądanie starego albumu zdjęć - zakurzonego, pełnego wygasłych twarzy ludzi, bez których nie byłoby dziś nas. Do tego w tle mamy pięknie podaną historię Poznania (w końcu Autorka mieszka właśnie w tym mieście i zna je najlepiej) co może też zaciekawić czytelników z innych regionów Polski. Dodatkowym atutem tej publikacji są cudowne i idealnie oddające treść ilustracje pani Edyty Danieluk.
Nie spodziewałam się tak emocjonalnej, ciepłej i doskonale napisanej powieści, która zadowoli starszych i młodszych. Z przyjemnością będą ją polecać na prezent bożonarodzeniowy, bo dzięki jej wielopokoleniowemu czytaniu nasze święta w roku 2024 mogą się tylko wzbogacić duchowo i pobudzić do wielu dobrych działań.
Reasumując: Latarnica poleca!
PS. Dziękuję Wydawnictwu BIS za przysłanie egzemplarza recenzenckiego, który odmienił we mnie końcówkę tego roku i wniósł szybciej niż zwykle nastrój i magię świąt.
Podstawowe dane książki
Tytuł: "Cacko - opowieść bożonarodzeniowa"
Autor: Emilia Kiereś
Ilustracje: Edyta Danieluk
Wydawca: Wydawnictwo BIS
Objętość: 168 stron
Oprawa: twarda
Format: 170 x 240 mm
Poniżej front i tył okładki:
Poniżej sesja inspirowana lekturą z własnym bożonarodzeniowym cackiem
Poniżej wybrane rozkładówki z przepięknymi ilustracjami Edyty Danieluk
Książka posiada też piękną klimatyczną wyklejkę w bożonarodzeniowym klimacie - obcowanie z takim pięknym wydawnictwem jest czystą przyjemnością
Egzemplarz "Cacka" przyjechał do nas w zimną, ponurą listopadową sobotę. Ale swoim przybyciem odmienił ten dzień, a nawet cały weekend. Nagle spłynęła na nas magia świąt i nawet kotka Mysza bardzo się zainteresowała tym co kryje się za tą kuszącą okładką
Zdjęcie na niedzielę - 20 października 2024
Dzisiejsze zdjęcie na niedzielę - jest jednocześnie jesienną polecajką książkową. W tym miesiąca miałam przyjemność zapoznać się z treścią tej książki. Pisarstwo Autorki Katarzyny Ryrych znam doskonale z dwóch tomów o kocie Philo, które swego czasu mnie urzekły. Dlatego wiedziałam, że choć nie będzie to opowieść o kocie czy morskich sprawach to warto ją poznać. I nie zawiodłam się. Za intrygującym tytułem "O Stephenie Hawkingu, czarnej dziurze i myszach przypodłogowych" kryje się mądra historia o tolerancji, inności, chorobach duszy i ciała, wynalazczości i nauce. Polecam!
Fot. Latarnica / X.2024
Latarnica poleca [vol. 58]
Czy można być szaleńczo zakochanym w miejscu, w którym nigdy nie postawiło się osobiście swojej stopy? Według mnie jak najbardziej, bo doświadczyłam tego wielokrotnie i te miłości wciąż są żywe i budzą intensywne emocje. Tak jest w moim przypadku m.in. z Islandią – krajem dalekim i tajemniczym, a który dzięki jego obecności w literaturze faktu i beletrystyce skradł moje serce.
Wszystko zaczęło się od kryminałów i książek podróżniczych. A w moim platonicznym zakochaniu utwierdziły mnie liczne fotografie z tego kraju często pojawiające się w mediach społecznościowych. Nagle dziwna i obca Islandia stała się miejscem, do którego wyjeżdżali do pracy moi znajomi. Nie Niemcy, Wielka Brytania czy choćby Skandynawia, ale właśnie Islandia. Potem coraz popularniejsze były wyjazdy turystyczne. Marketing szeptany głosił że tam jest naprawdę co oglądać, a pejzaże są niesamowite. Dla pasjonatów fotografowania istny raj.
Jeszcze wtedy nie do końca ogarniałam co takiego jest w tym kraju, sama szukałam informacji i przeglądałam internet. Wszystko co wpadało w moje ręce fascynowało. W moim przypadku książka będąca klasycznym przewodnikiem po kraju zupełnie by się nie sprawdziła, bo nie wybieram się (póki co) na Islandię i pisanie o tym co mam zobaczyć i gdzie się udać w danym rejonie kraju nie byłoby ciekawe, choć moją wiedzę na pewno by trochę poszerzyło.
Za to książki opisujące Islandię jako „zjawisko” całościowe, prowadzące przez różne aspekty życia na tej wyspie, a opisywane jeszcze przez kogoś kto często i dużo tam bywa i sam jest zafascynowany tym krajem to już przepis na książkę idealną, po którą chętnie bym sięgnęła.
I tak wrzuciła mi się w oczy w internecie reklama tytułu „Islandia. Tam gdzie elfy mówią dobranoc” Pauliny Tondos. Być może nie rzuciłabym się jak wygłodniały wilk od razu do sprawdzania co to za książka, ale już sama okładka BARDZO przykuwa wzrok, bo jest tak inna od klasycznych książek przewodnikowych czy podróżniczych. A skoro jak głosiła okładka – miała być o Islandii to bardzo mnie zaciekawiła.
Książka Pauliny Tondos to nie przewodnik. Nie jest to też osobista relacja z wyprawy czy wielu wypraw do tego kraju, choć one na pewno dały idealną bazę pod to co ostatecznie powstało. Autorka zamknęła w 4 częściach (geografia, historia, wierzenia i życie codzienne) w zasadzie wszystko co chcielibyśmy wiedzieć o tym kraju, a nawet i więcej bowiem jej skrupulatność i drążenie tematu jest ogromne i od pierwszej strony czyta się to wyśmienicie. Nawet jeśli podczas lektury budziły się we mnie jakieś pytania okazało się ze już za parę stron Autorka mi na nie odpowiada i wszystko klarownie wyjaśnia.
Ogromnie ciekawe były dla mnie części środkowe o historii i wierzeniach. Lubię znać przeszłość danego miejsca a historia Islandii sięga daleko wstecz i jest przeplatana ciągłą walką ludzi z tak ciężkim do okiełznania klimatem i warunkami panującymi na wyspie. Nie miałam pojęcia jak zmienne były losy jej mieszkańców, pod rządami jakich krajów się znajdowała i jak to się stało, że gładko stała się nagle osobnym suwerennym bytem.
Opis życia codziennego na Islandii sprawił mi ogromną przyjemność. Zwłaszcza rozdział o języku (mam ogromny problem z czytaniem nazw własnych i nazwisk islandzkich), imionach i nazwiskach oraz kuchni. Wiecie, że właśnie tam można skosztować jedną z najgorszych potraw świata? Sami jako Polacy nie jesteśmy gorsi, bo nasza czernina też jest w czołówce.
Paulina Tondos idealnie wyselekcjonowała z bogatej historii i codzienności to wszystko co może zainteresować kogoś wybierającego się na Islandię lub po prostu zakochanego w niej tak jak ja na podstawie opisów i relacji innych osób. Z ogromną przyjemnością „odlatywałam” przy każdym rozdziale. Nawet te aspekty, które interesują mnie ciut mniej są tak podane że książka nie ma słabszych podrozdziałów. Od samego początku aż do ostatniej strony czyta się ją z tym samym zainteresowaniem. Ma też tą zaletę, że ze względu na 4 tematyczne działy i dość krótkie podrozdziały można ją też czytać z doskoku i w dowolnej chwili odkładać, nie tracąc nic z treści ani nie powodując że za chwilę wyjdzie się z tematu i ciężko będzie powrócić.
Ogomnie ciekawe były dla mnie części środkowe o historii i wierzeniach. Lubię znać przeszłość danego miejsca, a historia Islandii sięga daleko wstecz i jest przeplatana ciągłą walką ludzi z tak ciężkim do okiełznania klimatem i warunkami panującymi na wyspie. Nie miałam pojęcia jak zmienne były losy jej mieszkańców, pod rządami jakich krajów się znajdowała i jak to się stało, że gładko stała się nagle osobnym suwerennym bytem.
Opis życia codziennego na Islandii sprawił mi ogromną przyjemność. Zwłaszcza rozdział o języku (mam ogromny problem z czytaniem nazw własnych i nazwisk islandzkich), imionach i nazwiskach oraz kuchni. Wiecie, że właśnie tam można skosztować jedną z najgorszych potraw świata? Sami jako Polacy nie jesteśmy gorsi, bo nasza czernina też jest w czołówce.
Paulina Tondos idealnie wyselekcjonowała z bogatej historii i codzienności to wszytsko co może zainteresować kogoś wybierajacego się na islandię lub po prostu zakochanego w niej tak jak ja na podstawie opisów i relacji innych osób. Z ogromną przyjemnością "odlatywa;am" przy każdym rozdziale. Nawet te aspekty, które interesują mnie ciut mniej są tak podane że książka nie ma słabszych podrozdziałow. Od samego początku aż do ostatniej strony czyta się ją z tym samym zainteresowaniem. Ma też tą zaletę, że ze względu na 4 tematyczne działy i dość krótkie podrozdziały można ją też czytać z doskoku i w dowolnej chwili odkładać, nie tracąc nic z treści ani nie powodując że za chwilę wyjdzie się z tematu i ciężko będzie powrócić.
Ogromne wrażenie robi na mnie przekazana czytelnikowi wiedza o tym kraju. Jak możemy wyczytać Autorka powraca tam regularnie i oprowadza grupy wycieczkowe. Islandia skradła jej serce i to się czuje. Mimo opisywania wielu wad czy niedogodności na jakie natrafimy wyjeżdżając do kraju elfów jest to absolutnie napisane w taki sposób że te minusy jakoś zupełnie nie zniechęcają a wręcz zaciekawiają i pchają ku próbie skonfrontowania siebie z takimi a nie innymi realiami życia na Islandii.
Ogromnym atutem książki jest jej edytorska oprawa. O okładce (powalającej!) już wspomniałam, ale drugą rzucającą na kolana atrakcją są jej zdjęcia. To cudowne kadry, tak podobne do tych, które od lat mnie fascynowały podczas przeglądania internetu. Mnie oczywiście od razu przykuła wzrok jedna fotografia z latarnią morską. W końcu temat tego bloga zobowiązuje,.
Każdy kto obawia się, czy przebrnąłby przez tak szczegółową opowieść o obcym kraju zachęcam do spróbowania na początek literatury kryminalnej, która wyszła spod pióra popularnych islandzkich pisarzy. Nie będę nawet próbowała kopiować tutaj ich nazwisk, ale łatwo znajdziecie ich powieści. To pomoże wam wejść w klimat wyspy i miejscowych społeczności. Mnie żadne z nich nie zawiodły. Po prostu uwielbiam.
Książka ma też piękny projekt graficzny - ciekawie opracowane są tzw. strony rozdziałowe otwierające poszczególne części. Dobrze dobrana czcionka i szerokość marginesów sprawia, że czyta się bardzo przyjmnie. "Islandia" została wydana w Bezdrożach - ta marka już od wielu lat funkcjonuje na rynku wydawniczym jako specjalizująca się w przewodnikach i książkach podróżniczych. Bardzo Wam ją polecam. Należy do szerszej Grupy HELION, gdzie można znaleźć książki z wielu dziedzin. Każdy kto kocha podróże i jest ciekawy świata znajdzie zapewne coś dla siebie właśnie w Bezdrożach. Opowieść Pauliny Tondos nie zawiedzie nikogo zainteresowanego Islandią - czy to mającego za sobą już podróż do tego kraju czy planującego ją. Jest pełna ciekawostek ale i szczerego ukazania jak jest tam naprawdę. Nie ukrywa, nie koloryzuję. Tylko do nas należy decyzja czy chcemy się z tym zmierzyć. Na początek polecam na papierze a radość dla czytelnika najwyższej klasy. Takich książek o innych krajach chciałabym na rynku wydawniczym jak najwięcej.
Reasumując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: "Islandia - tam gdzie elfy mówią dobranoc"
Autor: Paulina Tondos
Publkacja z licznymi kolorowymi fotografiami
Seria: Książki podróżnicze Bezdroży
Wydawca: Bezdroża / Grupa Helion
Objętość: 296 stron
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 140 x 205 mm
Poniżej okładka – front i tył
Poniżej okładka oraz wybrane rozkładówki książki
Poniżej sesja plenerowa książki "Islandia" zainspirowana jej treścią
Nie byłoby tego wpisu bez tradycyjnej fotosesji z moją kocią modelką Myszą, z którą wspólnie w kilka majowych wieczorów przeczytałyśmy tą książkę
Fot. Latarnica - maj 2024 (sesja fotogrfaiczna w plenerze powstała głównie w alpinarium Ogrodu Botanicznego UAM Poznaniu)
Wpis powstał dzięki współpracy z Grupą Wydawniczą HELION
Ksiązkę możecie nabyć w internecie bezpośrednio na stronie Bezdroży, np.
https://bezdroza.pl/ksiazki/islandia-tam-gdzie-elfy-mowia-dobranoc-wydanie-2-paulina-tondos,begde2.htm#format/d
Jest też dostępna w formie ebooka.
Latarnica poleca [vol. 57]
Kochacie wombaty? Ja bardzo! Nie wiecie co to takiego? A raczej kim są? A może słowo wombat brzmi dla was obcojęzycznie albo przypomina nazwę rasy przedstawiciela obcej cywilizacji? Nic bardziej mylnego. Wombaty to nieduże ssaki z rodziny torbaczy - prawdopodobnie blisko spokrewnione z uroczymi misiami koala. Zamieszkują tak odległy dla nas kontynent australijski, ale są w tej chwili bardzo popoularne w internecie - podobnie jak kapibary i kawie domowe (dawniej nazywane świnkami morskimi). Jak wygląda w naturze wombat? O właśnie tak:
Fot. wikipedia.org
Taki właśnie futrzasty australijski ssak jest bohaterem serii książeczek "Malinka Wombat". A raczej bohaterką, bo jak imię wskazuje Malinka to dziewczyna, która umiłowała podkreślać swoją urodę malinową kokardą na głowie. Poniżej sami zobaczycie jak pięknie ona wygląda i jakie same ciepłe uczucia wzbudza.
Do moich rąk trafił drugi tom serii pt. "Malinka Wombat i Kanagurek". Zatem już po spojrzeniu na okładkę wiemy, jakie zwierzaki będą bohaterami tej egzotycznej przygody. Ale zanim się ona wydarzy poznamy rodzinę Malinki - Tatę Wombata (zapalony czytelnik), Mamę (miłośniczkę sztuki) i jej dwóch braci: Klopsa (kto zgadnie co lubi?) oraz Maksymiliana - znanego podróżnika - bohatera innego cyklu powieści.
Malinka też ma swoją specjalizację - jest reporterką (coś czuję, że duży wpływ na to miał brat podróżnik). A skoro tak, to musi być czujna i mieć bystre oko na to co się wokół dzieje, bo nigdy nie wiadomo, co nas spotka wartego szybkiego opisania. Czasami powodem do chwycenia za pióro może być spotkanie Pani Kangurowej wraz z jej synkiem Kangurkiem.
Malinkę i Panią Kangurową połączyło jedno zadanie - obie miały trafić do biblioteki w wombackim lasku, aby oddać pożyczone książki. Ale jak to w życiu - nie wszystko poszło gładko po ich myśli.
Cykl o "Malince Wombat" skierowany jest do dzieci w wieku 4-8 lat. To nieduże objętościowo książeczki, ale jak się już zacznie je czytać i oglądać ilustracje to nawet ja - czytelnik dorosły - całkowicie dałam się uwieść tej opowieści. Autor Marcin Kozioł (znany mi już z cudownej "Mony Mysi" - zajrzyjcie koniecznie do 56 odcinka cyklu Latarnica poleca) jak zawsze pisze zabawnie, lekko i nie da się powstrzymać uśmiechu przy lekturze. W takich opowieściach sami stajemy się tą historią, bo całkowicie wchodzimy w nią i nie jesteśmy już w Europie Środkowej, ale teleportujemy się do gorącej Australii. Lektura uczy i pobudza do poszerzania wiedzy o nowych gatunkach zwierząt. Może zainspirować młodego przyrodnika do dalszego rozwijania swojej raczkującej pasji.
Podobnie jak przy "Mona Mysi" książeczkę ilustrowała Monika Urbaniak. Tego się nie da oddać słowami - to trzeba oglądać i chłonąć wzrokiem. Wombaty są oddane przeuroczo. Podobnie jak środowisko, w którym żyją. Aż chciałoby się pogłaskać ich futerka. Jeśli ta historia się wam spodoba koniecznie sięgnijcie też po tom 1 pt. "Malinka Wombat i Klops" (książki z tej serii można czytać w dowolnej kolejnosci). A jak potrzeba wam szerszego spojrzenia podróżniczego to lekturą obowiązkową będzie "Wombat Maksymilian".
Na samym końcu książeczki właśnie swoje przysłowiowe trzy grosze wtrąca starszy brat Malinki i prezentuje swoje notatki z obserwacji kangurów - przez co mamy wiedzę w pigułce o tym gatunku zwierząt. Ta lektura może też być zachętą do rodzinnego odwiedzenia ogrodów zoologicznych, gdzie można spotkać prawdziwe wombaty i kangury.
Reasumując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: „Malinka Wombat i kangurek”
Autor: Marcin Kozioł
Ilustracje: Monika Urbaniak
Wydawca: Bumcykcyk
Objętość: 432 stron
Oprawa: twarda
Format: 220 x 265 mm
Poniżej okładka – front i tył
Poniżej wyklejka w australijskim stylu oraz strona tytułowa
Tak zaczęło się nasze czytanie czyli ja i kotka Mysza podczas lektury "Malinki Wombat"
Poniżej okładka oraz wybrane rozkładówki książki
Poniżej fotosesja z moją kocią modelką Myszą
Fot. Latarnica
Wpis powstał dzięki współpracy z Wydawnictwem Bumcykcyk.
Tą oraz inną książkę tego Autora i Wydawcy możecie nabyć (również w opcji z autografem Autora) na stronie wydawnictwa:
Latarnica poleca [vol. 56]
W zalewie wiosennych nowości książkowych reklama premiery „Mony Mysi” zdecydowanie przykuła mój wzrok. Jak tylko zobaczyłam postać uroczej myszki z parasolką patrzącej na mnie z okładki od razu kliknęłam w tytuł, aby dowiedzieć się o niej coś więcej.
Mam słabość do zwierząt. Mam słabość także do myszek i gryzoni, bo są urocze i piękne. Nie rozumiem krzyków i paniki na obecność myszy w jakimś pomieszczeniu. Według mnie dodają tylko uroku – gdziekolwiek by się nie pojawiły. Dlatego mysia bohaterka książeczki to dla mnie strzał w dziesiątkę i strzał prosto w moje serce. Byłam pewna, że Mona Mysia mnie zauroczy. A dodatkowo chciałam poznać jaką historię skrywa ta piękna książeczka.
Czy dzieci nudzą się w muzeum? Z pewnością tak. Duże sale, w których panuje zazwyczaj cisza i słychać tylko pisk podeszw butów zwiedzających. Wielkie obrazy, często w ciężkich złoconych ramach, tajemnicze postacie zerkające na nas z płócien. To nie jest środowisko, o którym marzą aby spędzać w nim czas.
A gdyby tak jednak zainteresować dzieci sztuką i tym co może nam dać obcowanie z wielkimi mistrzami pędzla z różnych epok? Niemożliwe? Ależ skąd! Jeśli przewodnikiem po muzealnych salach poświęconych różnym stylom w sztuce będzie sympatyczny rysunkowy bohater można przemycić w historię o łasej na ser myszce mini lekcje o wielkich malarzach dawnych epok i współczesności.
A najlepiej gdy treść współgra z tym co oczaruje oczy. A muzealne sale mają ten atut. Trzeba tylko poprowadzić przez nie Monę Mysię i dać jej wejść w świat obrazów (wręcz poczuć na sobie) dzieła malarzy epok dawnych jak i tych z XX wieku.
Od pierwszej strony dałam się wciągnąć tej opowieści. Z równie dużym zainteresowaniem spojrzałam na szyld i stanęłam pod gmachem muzeum jak Mona Mysia. Co czekało za jego drzwiami? Na pewno przygoda. Ale nie ona kusi myszkę. Jak u każdego zwierzaka – wizja smacznego posiłku może zmotywować do przełamania pewnych barier i strachu. W tym przypadku wizja smacznego sera stała się zapalnikiem do wejścia na nieznany teren muzeum.
„Mona Mysia” Marcina Kozła jest fantastycznym startem i pierwszymi krokami do ukazania dzieciakom ogromu i bogactwa świata sztuki malarskiej minionych epok. Dzięki temu, że bohaterka w poszukiwaniu swojego celu musi przejść przez kolejne sale staje oko w oko z obrazami reprezentującymi różne style malarskie. A da się to wszystko intensywnie przeżyć dzięki idealnemu połączeniu słowa z obrazem.
Tutaj muszę osobno podkreślić ogromne zasługi ilustratorki tej książki – Moniki Urbaniak. Wykonała wspaniałą pracę! Dzięki jej wybitnemu talentowi stworzyła przeuroczą postać Mony (ach ten nosek, wąsiki, zalotne oczy), a i potrafiła cudownie wkomponować ją w znane dzieła twórców sztuki dawnej i współczesnej. Prawdziwa uczta dla oczu.
Lektura tej książki przypomniała mi dwa piękne filmy dla dorosłego widza, w których bohaterowie wchodzą namacalnie w obrazy i jest to niezwykle ukazane na dużym ekranie. Mam na myśli film z 1999 roku „Między niebem i piekłem” z Robinem Williamsem oraz ekranizacje biografii malarki Fridy z Salmą Hayek z 2002 roku. Tam obrazy na naszych oczach ożywają i podobne doświadczenia ma mała myszka odczuwając na sobie artystyczne temperamenty malarzy, ich styl pociągnięć pędzla cz feerię barw. Aż kręci się w głowie.
W historii Mony młody odbiorca może zapoznać się między innymi z takimi nazwiskami i pojęciami stylów jak: Monet (impresjonizm), Picasso (kubizm), Dali (surrealizm), Warhol (pop-art) czy Rembrandt (sztuka baroku). Informacje o charakterystycznych cechach prac danego malarza są tak wplecione w treść, że zupełnie nie odbiera się ich jako suchych i niestrawnych faktów z historii sztuki. Tutaj wielki ukłon w stronę Autora, który świetnie podszedł do tematu i w żadnej części tej opowieści nie zniechęca i nie nudzi czytelnika.
Byłoby wspaniałe, gdyby po lekturze „Mony Mysi” dzieciaki same chciały odbyć wycieczki do muzeów w swojej okolicy. Po cichu liczę że będą takie przypadki, podobnie jak to, że książeczka skusi do samodzielnych prób malowania i testowania różnych metod kładzenia farby i używania różnych podłoży malarskich.
Jako miłośniczka sztuki i absolwentka szkoły sztuk pięknych odnalazłam w tej książce swoje dawne, pierwsze fascynacje malarstwem i wróciłam pamięcią do kilku ulubionych malarzy (Picasso, Dali, Warhol). W dzieciństwie uwielbiałam przeglądać albumowe wydania książek z reprodukcjami malarstwa z różnych epok. „Mona Mysia” z pewnością skusi i inne dzieci do takich doświadczeń, a może w domowych biblioteczkach znajdą książki o sztuce.
Opowieść o myszce Monie przeznaczona jest dla czytelnika w wieku 5-9 lat. Już do samodzielnego czytania, ale i również do wysłuchania i pooglądania. Jestem przekonana, że spodoba się dzięki niezwykłemu połączeniu treści z obrazem. Ilustracje mają tutaj ogromne znaczenie i dopowiadają o malarstwie to co nie opisano słownie. Premiera książki odbyła się w kwietniu tego roku. Trzymając egzemplarz w dłoni czuć miły aromat farby drukarskiej. A może to magiczny zapach farb z pracowni opisywanych artystów? W końcu książki to magiczny świat dzięki któremu przenosimy się, gdzie tylko chcemy. „Mona Mysia” zawędrowała wraz z Autorem na targi książki do Bolonii gdzie prezentowała się wspaniale razem z innymi tytułami wydawnictwa Bumcykcyk.
Marcin Kozioł jest autorem kilkudziesięciu książek dla dzieci i młodzieży. To wytrawny podróżnik pasjonat, który przez wiele lat pracował w National Geographic Polska. Z aparatem fotograficznym zwiedził ponad 60 krajów. Bogactwo doświadczeń zawodowych i podróżniczych czuć na kartach jego książek. Z ilustratorką Moniką Urbaniak współtworzy także serię przygodowo-podróżniczą „Malinka Wombat”. Ale o tym napiszę Wam już wkrótce przy innej okazji.
Reasumując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: "Mona Mysia"
Autor: Marcin Kozioł
Ilustracje: Monika Urbaniak
Wydawca: Bumcykcyk
Objętość: 48 stron
Oprawa: twarda
Format: 220 x 265 mm
Poniżej okładka – front i tył
Poniżej wyklejka w styla malarstwa Pollocka oraz strona tytułowa
Poniżej okładka oraz wybrane rozkładówki książki
Poniżej fotosesja z moją kocią modelką Myszą, z którą wspólnie przeczytałyśmy tą książkę
Fot. Latarnica
Wpis powstał dzięki współpracy z Wydawnictwem Bumcykcyk.
Tą oraz inną książkę możecie nabyć (również w opcji z autografem Autora) na stronie wydawnictwa:
Latarnica poleca [vol. 55]
To miała być taka recenzja jak zwykle. Ot zebrane myśli na temat książki, którą z przyjemnością przeczytałam. Ale już czuję, że musi tu wkroczyć trochę prywatnej historii i taka będzie ta opowieść o Kociołku - nowości Wydawnictwa bis - mająca dla mnie swoje korzenie o wiele, wiele wcześniej niż teraźniejszość. Bo jak tylko zobaczyłam zapowiedź i okładkę "Kocioł - pierwszy astroMIAUta" od razu przypomniałam sobie o swojej pierwszej kosmicznej zwierzęcej książce, która bardzo mnie ukształtowała. Ale to mogłam dostrzeć dopiero z perspektywy lat i upływu czasu.
Dawno, dawno temu kiedy Monika była jeszcze małą Monisią zaczytywała się w książeczce "Szare Uszko" Mieczysława Piotrowskiego (a najpierw wsłuchiwała w jej treść, bo nie potrafiła jeszcze czytać). Pokochała głównego bohatera zajączka, który sprzeciwał się okrutnym działaniom myśliwych, a ostatecznie trafił do szkoły dla zwierząt, w której uczono latać w przestrzeni kosmicznej. Co ważniejsze Szare Uszko po edukacji w szkole dla astronautów zakwalifikował się do lotu w kosmos i wyruszył rakietą poza ziemię by ujrzeć z bliska twarz księżyca.
Poniżej moja ukochana książeczka z dzieciństwa:
Ta historia była dla mnie tak czarująca i znacząca, że kosmos, astronautyka, astronomia, obce cywilizacje i kolonizacja kosmosu pojawiły się w moich wyborach książkowych i filmowych przez całe życie bardzo często. Po drodze pojawiło się i marzenie o studiowaniu astronomii, ale jednak poziom nauk ścisłych byl dla mnie - jako humanistki - nie do przejścia.
Nic dziwnego, że zalotne spojrzenie kota Kociołka z okładki książeczki pani Marty Rydz-Domańskiej natychmiast sprawiło, że serce zabiło mi mocniej. Bo coż mi mogła ta lektura ofiarować? Podwójne szczeście w postaci bohatera, który należy do mojego ulubionego gatunku zwierząt jak i kosmiczną wyprawę! Nic więcej do pełni szczęścia mi nie potrzeba! Duet KOT-KOSMOS to to, co gwarantuje szybkie bicie serca, uśmiech na ustach i nieziemskie emocje.
Nie będę ukrywać - jako "konsument literatury" - nieznane książki czy niesprawdzonych autorów zdecydowanie oceniam najpierw po okładce czy tytule. Tutaj od razu aż zaiskrzyło! Ze stacji kosmicznej spogląda na mnie sympatyczny Kocioł - kot astroMIAUta, a w przestrzeni kosmicznej wędruje pracownik stacji. Cudowne kolory, wspaniala kreska, styl który od razu mi przypasował no i to cudne oryginalne imię kota! Natychmiast książkę zamówiłam i nie mogłam się doczekać na paczkę.
Kiedy trzymałam już w dłoniach historię astroMIAUty aż mnie kusiło, by rzucić wszystko i od razu zagłębić się w lekturze. A ponieważ miałam rozpoczęte inne książki zaczekałam parę dni i z wielką lubością, w ukochanym fotelu, z kubkem herbaty w dłoni oddałam się tej kosmicznej opowieści. Plan był taki by sobie dawkować i za szybko nie dotrzeć do celu, ale... plany jak to plany, a życie swoje. Zapadłam się dosłownie w tej historii i na jeden wieczór oddałam kosmosowi i stacji z kotem na pokładzie.
Nie podejrzewałam jak wielu silnycn emocji mi dostarczy, jak bardzo będę się martwić, denerwować, bać ale i również uśmiechać, przytakiwać, a chwilami wręcz mruczeć przy niej. A jako, że czytaniu towarzyszyła moja kotka Mysza leżąca na kolanach to i ona usłyszała wiele fragemntów tej książeczki.
"Kocioł - pierwszy astroMIAUta" ma w sobie wszekkie cechy książki idealnej. Świetna, trzymająca w napięciu historia - pięknie przyprawiona informacjami ze świata nauki, które zupełnie nie odbiera się jako suchych informacji z astronautyki. Mamy wspaniałego, sympatycznego bohatera - nierasowego kota o wdzięcznym imieniu Kocioł, który jak to każdy kot z własnej ciekawości i wygody dobrego spanka może nagle znaleźć się w bardzo niekomfortowej sytuacji. Stacja kosmiczna to nie najlepsze środowisko bytowania dla domowego kota. Nagle rodzi się wiele problemów - choćby w kwestiach żywienia czy załatwiania swoich potrzeb fizjologicznych. Obecność Kociołka totalnie zaskakuje pracowników stacji, ale stając przed tym faktem będą musieli po prostu dostosować swoje zadania i obowiązki tak, by kot mógł ten czas spędzić po kociemu i mając zaspokojone swoje potrzeby.
Kocioł jest cudownym stworzeniem, zaskarbia sobie załogę, ma do dyspozycji kosmiczny ogród w którym są prowadzone badania biologów nad uprawą roślin w tak innych niż ziemskie warunki. Po drodze przyjdzie nam i bohaterom zmierzyć się z kosmiczną przygodą mrożącą krew w żyłach i nic już więcej nie zdradzę. Ale tak czy inaczej lektura tej książki to sama przyjemność. Jej treść wciąga, fascynuje miejscem akcji, a strona wizualna czyli ilustracje Autorki są cudowne. Z przyjemnoscią wpatrywałam się w każdą i błądziłam wzorkiem po detalach i sylwetce Kociołka.
Śmiało mogę powiedzieć, że przy lekturze tej książki przyjemność znajdą nie tylko dzieci, ale i dorośli. Jedyny minus to taki, że opowieść za szybko dobiegła końca. Z przyjemnością poczytałabym więcej, a sam Kocioł jest tak fajnym bohaterem, że mógłby pojawić się w jakiejś inneg książkowej historii i przeżyć kolejne przygody - choćby miały być tylko ziemskie.
Reasumując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Kocioł pierwszy astroMIAUta
Autor: Marta Rydz-Domańska
Ilustracje: Marta Rydz-Domańska
Wydawca: Wydawnictwo bis
Objętość: 64 strony
Oprawa: twarda
Format: 165 x 235 mm
Poniżej okładka – front i tył
Poniżej wybrane rozkładówki książki
Poniżej sesja z moją kocią modelką Myszą - wspaniale się nam razem czytało o Kociołku i przeżywało kosmiczne przygody.
Latarnica poleca [vol. 54]
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że w końcówce XX wieku, a już na pewno w XXI wieku koty rządzą internetem i naszym życiem. Trudno jest się oprzeć urokowi tych mięciutkich istot o wielkich oczach, którymi potrafią wyprosić u człowieka niemal wszystko na zawołanie. Kochamy koty w filmach, w literaturze, w reklamie i na opakowaniach stosowanych produktów. Wiadomo – kot sprzeda dziś wszystko samą swoją obecnością. A życie u jego boku nigdy nie będzie już takie samo i podobne do tego z okresu „przed posiadaniem kota”. Sama to wiem i już trudno mi wyobrazić sobie jak wygląda żywot bez współdzielenia go z tą istotką na czterech łapkach.
Podobne podejście do życia ma rodzina bohaterki książeczki „Minka i jej kocie przygody” Anny Bichalskiej. Bo nie tylko dzielą swoje życie z malutką i pełną szalonych pomysłów kotką Minką, ale i jej rodzeństwem Łatką i Szarusiem i kocią mamą Łapką. Z kociakami jak z małymi dziećmi – żywe srebra gotowe czerpać z życia ile się da, ciekawskie i chętnie stawiające czoła wyzwaniom, nawet jeśli nie do końca zdają sobie sprawę z ich skutków.
Minka jest najbardziej ciekawska i odważna. Gdy rodzeństwo śpi nocą wtulone z futerko mamy wsłuchując się z jej równy oddech, bicie serca i czerpiąc kojące ciepło koteczka gotowa jest na nocne zwiedzanie mieszkania i odkrywanie nieznanych przedmiotów, zapachów i wysokości. Bo wysokie ciągi komunikacyjne to kotki lubią zbadać. Inaczej stamtąd widać świat i można zaczaić się na rodzeństwo. Dewizą życiową Minki jest, że życie jest pełne niespodzianek i fascynujących zjawisk. I one tak bardzo ją kuszą że jest w stanie prowadzić samotne nocne badania choćby kosztem swojego snu. Przecież kotki – w przeciwieństwie do ludzi - mają ten komfort i odeśpią wszystko za dnia!
Książka Anny Bichalskiej w kilku niedługich rozdziałach idealnie oddaje pomysłowość małego kota mieszkającego z ludźmi w jednym mieszkaniu. Wszystko może go zainteresować. Ludzki umysł nie potrafi nawet sobie wyobrazić jak atrakcyjne mogą być zupełnie niepozorne przedmioty. Z kociej perspektywy kwiatki doniczkowe to dżungla, wiadro z wodą ocean, zasłona ścianka wspinaczkowa, a odkurzacz to straszny wyjący potwór, choć można go okiełznać i się z nim zaprzyjaźnić. Ale to trzeba być tak odważną kotką jak Minka.
Autorka doskonale oddaje pozytywne wartości jakie wnosi w nasze życie kot. Ludzka rodzina Minki – a zwłaszcza dziewczynka Lusia – ma wiele rozrywki z samej obserwacji pomysłów koteczki. Minka jako ta odważniejsza bywa prowodyrem zabaw z rodzeństwem podsuwając im różne scenariusze zabaw w mieszkaniu. Najlepsze są zdobywania nowych – niedostępnych dotąd – obszarów. A że czasami po wejściu nie da się już zejść to inna sprawa.
Dla kogo jest ta opowieść o sympatycznej odważnej kotce? Na pewno dla młodszych dzieci. Jeśli same mają kota odbiorą te historie przez pryzmat własnych doświadczeń. Jeśli nie mają, może książka będzie dobrym wstępem do rozmów o wprowadzeniu do rodziny zwierzęcego przyjaciela. Dużą czcionka będzie wygodna dla dzieci już czytających ale sprawdzi się również w wieczornych czytaniach przed snem przez rodzica.
Na koniec muszę podkreślić atuty wizualne tej publikacji. Bo książki jak jedzenie też często kupuje się a na pewno sięga po nie patrząc na okładkę. To ona przykuwa nasz wzrok i woła z półki. A na okładce widzimy prześliczną słodką koteczkę. Chce się od razu zajrzeć do środka. Jestem zachwycona ilustracjami Anety Krella-Moch! Wszystkie kotki z obrazków są tak słodkie a ich oczka i spojrzenia czarujące. Wygodny format i sztywna oprawa ułatwia śledzenie ilustracji przez dziecko podczas czytania np. w łóżku. Jeśli ta historia Wam się spodoba z pewnością poszukacie innych książek Anny Bichońskiej. Zajrzyjcie koniecznie na ofertę na stronie wydawcy (www.wydawnictwobis.com.pl).
Reasumując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Minka i jej kocie przygody
Autor: Anna Bichońska
Ilustracje: Aneta Krella-Moch
Wydawca: Wydawnictwo bis
Objętość: 84 strony
Oprawa: twarda
Format: 165 x 235 mm
Dziękuję Wydawnictwu bis za egzemplarz recenzencki.
Poniżej okładka - front i tył
Poniżej wybrane rozkładówki książki
Poniżej sesja z moją kocią modelką Myszą – która cierpliwie wysłuchała w dwa wieczory historii o kotce Mince
Fot. Latarnica / marzec 2024
Latarnica poleca [vol. 53]
Mają wiele uroku książkowe cykle, bo zapewniają, że przy końcówce lektury nie żegnamy się z bohaterami i ich światem na zawsze. Jeśli książka jest dobra, jeśli postacie wzbudzają w nas pozytywne emocje, a ich życie jest takie, w którym chętnie jako czytelnik się odnajdujemy, to dobijając do ostatniej strony lektury czuje się ogromny żal. Opuścimy znany teren i ruszymy w nieznane. A czasami uczucie tęsknoty jest tak dominujące, że nie wiemy czy będziemy chcieli przeskoczyć w inny literacki świat. Doświadczałam tego stanu od dziecka i mam nadal już jako dorosły czytelnik.
Na szczęście istnieją cykle. I cyklem jest też "Ulica Pazurkowa". Miałam tą świadomość zaczynając czytać tom pierwszy i zapoznając się z historią rodziny Kociejków. Poznajemy ich w chwili wyjątkowej. Po pierwsze ta historia dzieje się tuż przed i w święta Bożego Narodzenia (a kto zaprzeczy i nie przyzna wyjątkowości tej porze roku?). Po drugie, los rodziny za chwilę bardzo się zmieni. A to za sprawą nieplanowanej wizyty kota Ogryzka i jego apetytowi na karpia. Podwójny życiowy fikołek! Niecodzienność wkraczająca w codzienność!
I tak odkrywamy, że na ulicy Pazurkowej jest nieduży wielorodzinny dom. W domu tym poza Kociejkami mieszka i kilka innych rodzin oraz osób samotnych, które próbują jakoś te swoje sąsiedzkie układy, swady i zgody klocek po klocku na co dzień poukładać. Ale jak wiadomo ile ludzi tyle charakterów, temperamentów i poziomów relacji.
Życie codziennie domu na Pazurkowej wywraca do góry nogami kot. Ale czy to kogoś dziwi? Skoro koty rządzą światem to co dopiero jednym domem. Taki tam fikuśny rudzielec skrada natychmiast serca Kociejków i ich dzieci, ale obecność kota szybko staje się już nie tylko ich sprawą. Ona płynnie przejdzie na każdego mieszkańca tego niewielkiego domostwa. Nie dość, że kot wzbudzi różne emocje i odkryje prawdziwe twarze kociarzy i antykociarzy to po prostu pewnego dnia Ogryzek tak jak nagle się pojawił tak zniknie!
NIe jest moim zamiarem opowiadanie tej historii, bo cała radość to jej odkrywanie karta po karcie. Od karpia i Ogryzka się zaczyna, ale idzie swoim torem dalej i tak mając na półce już cały cykl (w chwili obecbej 4 tomy) możemy wskoczyć w życie bohaterów i w inne pory roku. Nie dość, że mamy stały zestaw postaci (mieszkańców domu przy Pazurkowej) to na plan wchodzą i nowi bohaterowie (także zwierzęcy). W kolejnym tomie poznamy nowych lokatorów (a jak i dlaczego jest nagle wolne mieszkanie to już sami doczytacie). Rodzina Nowicjuszów przybywa z synkiem i swoim psem Pierogiem, a Karolek idealnie pasuje jako kolejny chłopiec do zgranej paczki dzieciaków z domu przy Pazurkowej.
W tomie 2 i 3 (Nowi lokatorzy oraz Matylda i Klopsik) mamy porę letnią. Cudowny czas wakacji kiedy dziecaki mogą sobie wymyślać od samego rana zabawy, kiedy pogoda pozwala na bieganie w terenie, a okolica ulicy Pazurkowej całkiem fajna, bo i w pobliżu Lasek Kocimiętki, Kocia Polanka, Różany Stawek i ulice o wdzięcznych nazwach: Majerankowa, Jabłkowa, Truskawkowa czy Nagietkowa. Od razu miałam jakieś takie luźne skojarzenia do cudownego własnego okresu wakacji z lat szkoły podstawowej, kiedy zachwyciłam się lekturą "Dzieci z Bullerbyn". Tak samo ciepłe emocje, grupka przyjaciół, zabawy i wspólne przygody.
Najnowszy tom 4 (Zaklinacz kotów) ukazał się w 2023 roku i dostał nagrodę Książki Roku 2023 portalu granice.pl. Z niego to dowiemy się m.in. jak można poradzić sobie ze spanikowanym kotem na drzewie oraz pomalutku dorastamy wraz bohaterami dziecięcymi. Lokatorzy domu przy Pazurkowej wciąż są dla siebie jak jedna rodzina i łączą ich wspólne cele, pasje oraz zwierzęta. Suszarnia - poza latem, kiedy najchętniej odwiedzany jest domek pod drzewem w ogrodzie - jest miejscem spotkań dzieciaków, ale i regularną miejscówką na omawianie bieżących spraw wszystkich mieszkańców. Z resztą popatrzcie na nią na ilustracjach. Aż chce się tam pójść!
Patrząć jak rozwija się akcja spodziewam się kolejnych tomów i nie bedę ukrywać, że chętnie już bym poznała ciąg dalszy. "Ulica Pazurkowa" to przesympatyczna opowieść dla młodszych i starszych. Czytelnik w każdym wieku coś odkryje dla siebie i ma szerokie spektrum postaci z kilku pokoleń - więc zawsze można się z kimś zidentyfikować. Podoba mi się, że opowieści Aleksandry Struskiej-Musiał poza główną osią akcji poruszają ważne problemy i zjawiska takie jak nasz stosunek do zwierząt, osób starszych, wzajemna opieka międzypokoleniowa, uczynność, tolerancja dla inności, niepełnosprawność, akceptacja wśród rówieśników, ucieczka od problemów w swój wąski świat, współpracwa w grupach, rozwiązywnaie konfliktów u dzieci i dorosłych.
Książki z tej serii mogą wnieść dla dziecka wiele dobrych treści, podsuwających nienachalnie różne rozwiązania w sytuacjach, które każdy z nas kiedyś przeżywał. Główne opowieści każdego tomu są wciągające, lekko i dobrze napisane. Aż sama się zdziwiłam jak bardzo mocno i głęboko wskoczyłam w ten świat i się w nim rozgościłam jako niewidzialny obserwator/ czytelnik.
Bardzo polecam te książki na prezenty dla dzieci. Są wspaniałe na tzw. wieczorne lektury przed snam i do polekturowej dyskusji. Zadowolą młodych miłośników psów i kotów. A może wspomogą czasami tak trudne rodzinne rozmowy na temat tego czy przygarnąć psa lub kota. Autorka pokazuje jkak wiele dobrego wnoszą w nasze życie zwierzęta i jak pozytywnie potrafią nas odmienić.
Na koniec muszę jeszcze podkreślić, że tekst dopełniają cudowne ilustracje, a sztywna oprawa i poręczny format z dużą czcionką pomagają w dobrym odbiorze i np śledzeniu treści przez oglądanie obrazków w czasie gdy dorosły czyta książkę dziecku.
Reasumując: Latarnica poleca!
Na cykl "Ulica Pazurkowa" składają się 4 tomy przygód bohaterów mieszkających w jednej kamienicy przy tytułowej ulicy
4 tomy mają nie tylko przepiękne ilustracje ale i cudowne, dobrane graficznie wyklejki okładek
Poniżej okładki cyklu front i tył
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Ulica Pazurkowa
Podtytuł: tom 1 Na tropie Ogryzka, tom 2 Nowi lokatorzy, tom 3 Matylda i Klopsik, tom 4 Zaklinacz kotów
Autor: Aleksandra Struska-Musiał
Ilustracje: Monika Rejkowska (tom 1-3), Katarzyna Zielińska (tom 4)
Wydawca: Wydawnictwo bis
Objętość: 64 strony
Oprawa: twarda
Format: 165 x 235 mm
Poniżej przykładowe rozkładówki z wnętrza książki:
Nie byłoby recenzji, a już na pewno nie ominęłaby ona tzw. kociej historii, gdyby nie pozowałaby z tymi egzemplarzami moja doświadczona kocia modelka Mysza.
Dziękuję Wydawnictwu bis za egzemplarze recenzenckie (tom 1 i 4) i możliwość szybkiego zapoznania się z tym cyklem!
Fot. Latarnica / luty 2024
Latarnica poleca [vol. 52]
Ponieważ wciąż mamy zimę - jakby nie było to styczeń - więc bieli za oknem nie ma się co dziwić. Tym łatwiej przychodzi nam jeszcze zmierzać się i powracać myślami do klimatu świąt Bożego Narodzenia. Nie udało mi się szybciej przygtować wpisu o tej książce, a nie chcę by czekał cały rok do kolejnej Gwiazdki. Dobrze jeśli historia bylaby czytana w okolicy świąt czy też w same poranki lub wieczory Bożego Narodzenia ale nic nie stoi na przeszkodzie by traktować ją szerezj - jako zimową opowieść. Bo śnieg rownież znajdziemy na jej kartach i uroczych ilustracjach.
Tak się złożyło, że zapoznanie się z bohaterami miejsca nazywanego Mysią Doliną nastąpiło u mnie od ostatnio wydanej części czyli tomu 3 - okolicznosciowego. Tą okolicznością są właśnie tak wyjątkowe dni świąteczne. Mają one tyle właścucych sobie cech, że trudno je pomyslić z innym okresem roku. Bo co widzimy w wyobraźni i jakie zapachy czujemy gdy słyszymy słowa: choinka, śnieg, pieczenie pierników, prezenty, wielopokoleniowe spotkanie rodzinne?
Czytająć tą skromniejszą objętościowo niż poprzednie tomy historię od razu wchodzimy w sedno czego dotyczy - czas przedswiąteczny, jakże piękny ale i pełen prac i obowiązków. Do rodziny myszek przybywa Babcia. A tylko z bacią najlepiej się piecze ciasteczka i tylko Babcia zna najlepsze histoprie i ma cały wszechświat opowieści do przekazania swoim wnukom.
Ale jak to bywa często w okresie swiąt dochodzi do wlekich i małych katastrof. Czasami są to przewrócone tylko choinki (gorzej gdy spalone), a czasami nieudane zupełnie wypieki bo jeden najważniejszy składnik został pomylony...
Takie nieszczęśliwy splot zdarzeń trafia się również w rodzinie myszek. A jego konsekwencje mogą nawet dotknąc wikszej ilości mieszkanców Mysiej Doliny. Można by się obawiać, że ich tegoroczne święta już nie da się uratować. Ale od czego są Babcie i ich mądrość i doświadczenie...
Piękna opowieść Agnieszki (tekst) i Pauliny (rewelacyjne ilustracje - takie które bardzo cenię w literaturze dziecięcej) powodują, że na chwilę my dorośli, którzy czytamy tą książkę powracamy do czasów dzieciństwa i tego jak czuliśmy i odbieraliśmy wtedy ten niezwykły, czasami i mocno tajemniczy czas świąt, a młodsi czytelnicy lub tacy, którym "Świąteczna opowieść" jest czytana wskoczą w pełną ciepła historię rodzinną, w której liczą się więzi rodzinne i trzymanie tradycji. Maluchy odnajdą w postaciach rodzenństwa myszek swoje zabawy i relacje z ludzkim rodzeństwem. Wydarzenia z Mysiej Dolny równie dobrze moglyby wydarzyc się i w ich domu i na ośnieżonym podwórku.
Ciepła historia, która otula nas jak kocyk i rozgrzewa jak kubek gorącego kakao. Może podtrzymać ogień magii świąt, być idealnym zakończeniem grudniowego dnia przed snem lub jego początkiem. Książka stawia na wartość tego, że lepiej jest coś budować razem, rodzinne niż od tego uciekać. Uważam że "Mysia Dolina" sprawdzi się jako doskonały prezent dla młodszych dzieci, a i dorośli znajdą przyjemność obcowania z tak dopracowaną książeczką. Reasumując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Mysia Dolina - Świąteczna opowieść
Autor: Agnieszka Wiszowata
Ilustracje: Paulina Engen
Wydawca: Bookolika
Objętość: 56 stron
Oprawa: twarda
Format: 210x250 mm
Poniżej okładka front i tył
"Mysia Dolina - Świteczna opowieść" to trzeci tom z tymi bohaterami, który obecnie tworzy trylogię ale podejrzewam że autorka tekstu i ilustracji na tym nie poprzestanie. Poniżej tom 1 i 2 (okładki).
Fot. z serwisu lubimyczytac.pl
Poniżej kilka przykładowych rozkładówek z pięknymi ilustracjami Pauliny Engen
Poniżej książka w świątecznym klimacie Bożego Narodzenia
Poniżej z książką pozuje moje ulubiona modelka i wierna czytelniczka - kotka Mysza. Z pewnością z racji imienia identyfikuje się z bohatrami Mysiej Doliny
Fot. Latarnica / grudzień 2023
Latarnica poleca [vol. 51]
51. odcinek cyklu recenzenckiego Latarnica poleca jest pierwszym wpisem w Nowym 2024 Roku o przeczytanej niedawno książce. Zanim powiem coś o niej samej chciałabym, abyście sobie przypomnieli czy macie lektury, które ewidentnie kojarzą się Wam z czasem okołoświątecznym i końcem roku. Tak się złożyło, że egzemplarz od Wydawcy przybył do mnie krótko przed świętami. Początkowo chciałam się zachłannie rzucić do lektury i połknąć ją w 1-2 wieczory. A potem zajrzałam w spis treści i okazało się, że gdybym codziennie czytała jeden rozdział to skończyłabym lekturę w drugi dzień świąt. Spodobał mi się ten pomysł powolnego delektowania się klimatem książki i sprawieniem, że Boże Narodzenie AD 2023 będzie kojarzyło mi się z tą konkretną książką.
Nie wiem jak wy, ale ja tak mam, że określone histore czytane w święta i na przełomie starego i nowego roku bardzo zapadają mi w pamięć i mam jakiś punkt odniesienia we wspomnieniach. Nigdy nie są to złe skojarzenia, a ponieważ często dostaję jako prezent właśnie książki - one same stają się potem takim wyznacznikiem tego wyjątkowego czasu. Lubię też na zimę wybierać powieści z akcją rozgrywaną w święta Bożego Narodzenia lub co najmniej w jakimś zimowym, śnieżnym i mroźnym plenerze.
"Kota Erwina" chciałam przeczytać, gdy tylko po raz pierwszy zobaczyłam informacje o jego ukazaniu się. Dlaczego? Autorka Arleta Remiszewska nie jest mi kimś nieznanym, kogo prozy jeszcze bym nie próbowała poznać. W moim blogowym podsumowaniu czytelniczym 2022 roku jej powieść dla młodzieży pt. "O latarniczce, miłości i samotnym humbaku" znalazła się pośrod trzech najlepszych książki dla dzieci i młodzieży. I to w naprawdę doskonałym towarzystwie dwóch zagranicznych pisarek. Poprzeczka została postawiona wysoko, bo "O latarniczce..." było dla mnie przemiłym i wielkim zaskoczeniem. Nie spodziewalam się wtedy tak dobrej książki.
Po cichu zakładałam że "Kot Erwin..." nie może zawieść. Przecież styl i poziom pisania autorki już znałam, a że w tytule pojawił się kot - to wręcz niemożlie bym się nie zapoznała z tą historią i nie pokochała kolejnego kociego bohatera. Kocie lektury pochłaniam jak ulubione ciasto czy gorzką czekoladę. Czy to dla dorosłych czy dla dzieci - wzruszam się i śmieję równie intensywnie. Każdy z was odwiedzających Latarnicę wie, że oprócz latarni morskich i książek to koty są moją trzecią pasją i miłością (kolejność tych bzików przypadkow i bywa zmienna). Zatem wzięłam do rąk nową książkę Arlety Remiszewskiej (ach ten miły satynowy papier okładki! - uwielbiam przesuwać po nim palcami) i dałam się wciągnąć w świat miasteczka z wysoką wieżą z zegarem od jej pierwszych stron.
Czy mogę dużo napisać o samej intrydze, aby nic nie zdradzić? Nie bardzo! I spokojnie możecie czytać dalej, a nie pisnę ani słówka by zepsuć komuś przyjemność z czytania. Ale jest wiele myśli i odczuć, ktorymi mogę się tu z wami podzielić. "Kot Erwin i tajemnica milczącej kukułki" (też uwielbiacie słowo "tajemnica" w literaturze?) już samym tytułem sprawia, że wchodzimy w świat, w którym spotkamy się z jakąś zagadką. Bohaterm książki jest Erwin - dachowiec, który był kotem "widzącym więcej". Tak, to był jego dar, ale zastanawiam się czy właśnie nie w tym tkwi niesamowitość kotów domowych, że są istotami widzącymi ze znacznie szerszej perspektywy to co je otacza. Erwin miał dar wchodzenia w ludzkie emocje i trudne sytuacje - widział i czuł, gdzie istota poruszająca się na dwóch nogach w pozycji pionowej - wymaga wsparcia z jego strony. Noc w noc kiedy na zegarze z wieży wybijała północ opuszczał swoje ciepłe mieszkanko i wyruszał na spacer by koić pokruszone ludzkie serca.
[...] "ludzie zwykli nazywać go widzącym duszę, czytającym w myślach lub naiwnym, ponieważ we wszystkich zdawał się dostrzegać dobro".
Rozdział otwierający przepięknie oddaje kocią naturę opisując ją z czułością, przenikliwością i delikatnością. Czuć, że Autorka zna te stworzenia i nie raz doświadczyła tego jak kot (choć mówi się, że to tak niezależne, nie przywiązujące się do człowieka istoty) potrwafi wyczuć nasze nastroje, a jeszcze dodatkowo jak potrafi nas pocieszyć, odstresować, zrelaksować. Sama doświadczam tego na co dzień i całkowicie się zgadzam z terapeutyczną rolą kota. Erwin ma swoje stałe rytuały i ścieżki i potrafił zawsze dostrzeć sytuacje i ludzi, gdzie pocieszenie i wsparcie było potrzebne choćby miało przyjść od rozmruczanego futerka.
Bohater dzieli życie z panem Miłoszem - astronomem i wykładowcą na uczelni. Opiekun nie wie, że wraz z północą jego kot ma do wykonania swoje tajne - jakże ważne - misje. Erwin nie rozumie pasji swego pana , wręcz nudzą go dysputy naukowe. A ponieważ dla Miłosza fizyka jest zrozumiałą i otwartą księgą nie mógł kota nazwać inaczej niż poprzez powiązanie go z bardzo znaną postacią ze świata tej nauki. Nie zdradzę o kogo chodzi, ale historia jest bardzo interesująca. Drugim głównym bohaterem ludzkim tej powieści jest przyjaciel domu pan Kordian - również astronom. A gdy spotka się dwóch takich naukowców to wiadomo... dyskusji i sporom nie ma końca. Ależ oni potrafili się ścierać siedząc przy jednym stole - każdy ze swoim laptopem i przekonaniami, których kurczowo się trzymali.
Arleta Remiszewska doskonale przemyca nam w tej opowieści wiele teorii z fizyki i astronomii. Czyta się to doskonale, bo nauka podana jest w sposób przystępny i wciągający. Nie jestem do końca laikiem, bo w szkole z fizyki tylko astronomia mnie pasjonowała i kiedyś nawet chciałam ten kierunek studiować. Ale na fizyce ogólnej poległabym więc te plany poszły w odstawkę. Mam więc tutaj dla siebie aż dwa przysmaczki - kota i dziedzinę nauki, którą bardzo lubię i wciąż śledzę co się w niej dzieje.
Jesteśmy więc wciągnięci w powieść o kocie i dwóch astronomach i niby wszytsko miło i gładko posuwa się do przodu, ale nagle życie Erwina wywraca się do góry nogami. A wszystko za sprawą tytułowej milczącej kukułki. Zegar z wieży kościoła pewnej nocy trwale milknie i nasz mruczący bohater nie ma sygnału kiedy może ruszyć na swoje nocne spacery i odwiedzać potrzebujacych go ludzi. To jest zagadka, wokół której skupi się dalsza akcja i do samego końca będziemy jak Sherlock Holmes - tym razem w postaci kota - szukać podejrzanych, analizować dowody, odrzucać co ma sens a co kogoś od razu dyskwalifikuje.
Nie bedę udawać, dałam się wciągnąć w to śledztwo tak samo mocno jak Erwin. Szukałam winowajcy i składałam elementy tej łamigówki. W kolejnych rozdziałach poznamy nowe osoby w postaci ekscentrycznego zegarmistrza, miejscowego księdza, łowcy duchów oraz pisarki Augustyny - pierwszej opiekunki Erwina (przy okazji dowiemy się jak i dlaczego trafił do pana Miłosza). Po nitce do kłębka - jak przystało na kota - dotrzemy do finału i rozwiązania zagadki kłującej w uszy ciszy z kościelnej wieży, która zdezorganizowała życie nie tylko kotu. Czy warto było przejść przez to kocie śledztwo? Oczywiście! Sama wpadałam w pułapki błędnego myślenia, chwytałam się fałszywych tropów i rozglądałam po kartach powieści za winowajcą. Ileż to razy westchnęłam, że ponownie źle kogoś wytypowałam na głównego podejrzanego. Wielki finał was nie zawiedzie. Obiecuję!
Czy "Kot Erwin..." to coś więcej niż kryminał dla starszych dzieci? Oczywiście! Arleta Remiszewska zna się na swoim pisarskim rzemiośle. To co cenię w jej opowiesciach to pogłębiona psychologia postaci. Bohaterowie są tacy prawdziwi, łatwo się z nimi i ich zachowaniami identyfikować. Pisane przez nią powieści wciągają od pierwszych stron. Nie trzeba się zmuszać, by czytać. Trzeba się zmuszać by książkę odłożyć. Ja akurat musiałam się przed czytaniem powstrzymywać, bo nie chcęiałam tych światow tak szybko opuszczać.
Mam wrażenie, że przez większość czasu, który obejmuje akcja "Kota Erwina..." panuje noc, a na pewno jest już pora po zapadniuęciu zmroku. Przez to ta historia staje taką z pogranicza jawy i snu. Jakbyśmy balansowali na cienkiej linie nie wiedząc czy coś jeszcze jest realne czy już przeszliśmy do krainy szalonego snu. Idealnie oddaje to okładka - w kolorze nocy i cieni zalegających okna, gdy zapadnie zmrok. Atutem jest też piękne wydanie: sztywna oprawa, miły w dotyku papier, interesujące ilustracje. Całość pod kątem edytorskim przemyślana i sprawa ogromną przyjemność komuś kto ceni książki. Mam nadzieję, że są dzieci, które pod choinką znalazły zapakowną w piękny papier właśnie tą książkę. Ja byłabym takim prezentem zachwycona.
Po drugim udanym zetknięciu z pisarstwem tej Autorki z przyjemnością sięgnę w przyszłości po jej inne historie. Takie książki spełniają to wszystko co poszukuję w literaturze dla młodszych czytelników. I kto wie czy za parę lat nie obdaruję na święta w rodzinie kogoś "Kotem Erwinem..." by powielić to niesamowite doświadczenie Bożego Narodzenia z tak nastrojową, mądrą, chwilami magiczną i tajemniczą lekturą.
Kto ma ochotę niech śledzi na instagramie profil Autorki (IG: arleta.remiszewska_autorka), bo wrzuca fajne fotki z książkami i kotami (a to jak wiadomo duet idelany), informacje o swoich publikacjach i pokazuje scenki z życia pisarki.
Reasumując: Latarnica poleca!
Poniżej okładka front i tył - ponieważ w tytule i treści książki jest tajemnica postanowiłam ją sfotografować w półmroku
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Kot Erwin i tajemnica milczącej kukułki
Autor: Arleta Remiszewska
Ilustracje: Aleksandra Lisek
Wydawca: Czytalisek (Helion S.A.)
Objętość: 124 strony
Oprawa: twarda
Format: 165 x 220 mm
Poniżej przykładowe rozkładówki z wnętrza książki - popatrzcie jaka piękna wyklejka z kukułką i odbicie łapek na końcu książki! Wartość tej edycji dodają ilustracje Aleksandry Lisek.
Ponieważ książka przybyła do mnie przed świętami to poniżej kilka ujęć w klimacie świąt. Pod choinkę dostałam w prezencie swój własny Ex libris - "Kot Erwin" jest jedną z kilku książek, które zostały nim już trwale opieczętowane.
Nie byłoby recenzji, a zwłaszcza z tzw. kociej literatury, gdyby nie pozowałaby z książką moja doświadczona kocia modelka Mysza. Poniżej jej 5 minut sławy. Poradziła sobie znakomicie. Mieliśmy przy sesji dużo zabawy.
Dziękuję Wydawcy za egzemplarz recenzencki i możliwość szybkiego zapoznania się z tą książką!
Fot. Latarnica / grudzień 2023
Latarnica poleca [vol. 50]
Dla mnie wszystko zaczęło się od głośnego okrzyku: "JEEEEEST!!!". A było to radosne potwierdzenie faktu (gdy po raz pierwszy na facebooku zobaczylam reklamę na stronie Wydawnictwa ZNAK), że wkrótce premiera nowego tomu autorstwa Kota Nieteraz. W moim przypadku to kontynuacja wspaniałej literackiej przygody, która zaczęła się 3 lata temu wraz z ukazaniem się "Typowego kota", który również trafił na moją top listę ulubionych stron facebookowych i bohaterów tychże stron.
Jeśli czytając te słowa martwisz się, że nie znasz Kota Nieteraz ani bohatera historyjek Typowy kot więc na nic sięganie ci po tą książkę od razu uspokoję. NIe trzeba zaczynać lektury od pierwszego tomu. Spokojnie "Kot na szczęście" może się stać twoim pierwszy razem z Kotem Nieteraz i jego ludzką i zwierzęcą rodziną. Nic straconego! Zapewniam, że kiedy dotrzesz do ostatniej strony bardzo szybko poszukasz poprzednich tomów i z równą przyjemnością zagłębisz się w ich treści.
To tyle tytułem wprowadzenia i niejako wyjaśnienia skąd dziś pod moją lupką recenzeta znalazła się TA, a nie inna książka. W końcu to okrągły 50-ty odcinek cyklu Latarnica poleca.
A teraz będzie wyznanie w stylu 3 x TAK.
Tak, to ABSOLUTNIE nie przypadek że musiałam poznać 3 tom serii!
Tak, identyfikują się z bohaterami serii! I podpisuję pod wieloma stwierdzeniami i ich doświadczeniami.
Tak, jestem posiadaczką i przerobiłam we wszystkich kierunkach lektury typu "Bądź jak kot", Żyj jak kot", "Bierz przykład z kociego życia" itp. itd. (to w kontekście treści 3 tomu).
Czymże jest "Kot na szczęście"? Poradnikiem? Pamiętnikiem z życia kota, a może jego ludzi? Humorystycznym komiksem? Satyrą na koty, a może na relacje zwierzęco-ludzkie? Literaturą faktu o opiece nad zwierzętami? Literaturą popularno-naukową o tym jak radzić sobie w trudnych sytuacjach na linii zwierzę-człowiek i odwrotnie?
Odpowiedź na te wszytskie pytania brzmi twierdząco! Zdecydowanie "Kot na szczęście" jest wspaniałą mieszanką wielu gatunków i może w tym tkwi jego siła. Książka w swej strukturze nie nuży, bo nie ma jednolitej zawartości. Kolejne rozdziały przerywane są historiami obrazkowymi oddającymi kwintesencję tego jak swoje życie widzą i planują koty. I pokazują bez pardonu czym my jesteśmy w ich wielkim planie przejęcia władzy nad światem. Te komiksowe wtrącenia świetnie rozładowują atmosferę i tak zabawnie opowiadanej historii. Ja siedząc wgapiona w strony "Kota na szczęście" w ulubionym fotelu do czytania (z kotem na kolanach) raz po raz wydawałam z siebie parsknięcia bądź dłuższy rechot zadowolenia i rozbawienia.
Oś główną książki stanowi (jak miło było powrócić do świata bohaterów!) relacja pisana przez Beatę lub Kota Nieteraz (ach ten cięty język, te błyskotliwe wnioski, czarny humor) obejmująca kilka tygodni (a może i miesięcy?), ale zaczynająca się nomen omen rankiem 1 stycznia. Jak wiadomo dla wielu z nas 1 stycznia to katorga. Zawalona wcześniej noc przez sylwestrową zabawę, zmęczenie, niedospanie, bałagan wokół i straszny bałagan w nas samych, bo to NOWY rok: nowe wyzwania, nowe plany, wszystko postawione na głowie i każdy z nas o rok starszy. W taki to dzień wchodzimy w świat tej rodziny, w skład której wchodzą: Beata, Adrian oraz pies Nierusz i kot Nieteraz.
Beata postanawia przeorganizować swoje życie i po pierwsze zacząć rok od regularnego chodzenia na siłownię (to ma być ta część postanowień na temat dbałości nad ciałem), a po drugie pragnie na zasadzie empirycznej poprzyglądać się własnemu kotu i wcielić w życie te wszytskie mądrości z poradników coachingowych typu "bądź jak kot". A ponieważ jej dotychczasowym hobby życiowym było leżenie na kanapie, oglądanie seriali i podjadanie to sami widzicie jak wiekopomnych zmian chce dokonać.
A w tym czasie jej partner Adrian (zdecydowanie bardziej zajmujący się psem niż ona, bowiem pies to spacery, to wczesne wstawanie, wysiłek fizyczny) postanawia wykorzystać część marnującego się metrażu w ich mieszkanku w starym bloku i zaczyna budowę antresoli.
W historii pojawia się świetnie zarysowana postać trenerki personalnej Kasi w studio fitnessu oraz... hm nie chcialabym uprzedzać, ale jednak bez tego ogniwa nie ma "Kota na szczęście" - rodzina powiększa się o jeszcze jednego... kota Eklenia (młodszy model i klon kota Nieteraz).
Uwielbiam podczas lektury te zmiany optyki odbierania rzeczwistości. Jeszcze przed chwilą patrzyłam na wszystko oczami Beaty, a tu już powracam do widzenia świata kota Nieteraz, a ten to ma dopiero gadane! Książka jest świetnie osadzona w naszych realiach. Mamy zalety i wady pracy hybrydowej, plusy i minusy życia pod jednym dachem z przedstawicielami aż dwóch gatunków zwierząt bo z kotami i psem. A skoro pojawił się nowy kot to na karty książki wjeżdża to co każdy wielozwierzakowy opiekun wie - historia o tzw. wprowadzaniu nowego zwierzaka do stada czyli socjalizacja z izolacją w praktyce. Jedna z historii funduje nam też refleksje nad kondycją systemu zdrowotnego NFZ oraz uzmysławia koszty posiadania zwierząt i kwoty, które trzeba brać na swoje barki u weterynarza, gdy już musimy spotkać się z lecznictwem tzw. zwierząt towarzyszących.
Nie mam najmniejszej wątpliwości co do tego, że "Kot na szczęście" okaże się strzałem w dziesiątkę dla miłośników zwierząt. Lubimy się pośmiać z nas samych - zwłaszcza wtedy, gdy widzimy lub czytamy, że innym zwierzolubom też nie jest tak łatwo. Ba! Bywa nawet bardzo, bardzo ciężko. Jakoś robi się wtedy lżej i czujemy się rozgrzeszni z zakupów najlepszych karm z górnych półek, najlepszych zabawek choć jak wiadomo kota ucieszy i tak karton, w którym owa zabawka przyjedzie.
Beata konsekwentnie wypisuje (na zakuionej uprzednio tablicy) i realizuje podpowiedzi autorów poradników by brać przykład z kotów, bo one są mistrzami zen i najlepszymi nauczycielami życia. W praktyce różnie to jej wychodzi, ale wnioski i wynikające z prób realizacji sytuacje dają Czytelnikowi naprawdę przednią zabawę. To jest też taka książka, przy której zdecydowanie dużo potakujemy głową. Co chwila trafiamy na taką "akcję" w życiu bohaterów, że możemy to od razu przyłatać do naszych doświadczeń. I ta bliskość i wspólnota myślenia, doświadczania, cierpienia na różne sposoby nas łączy i jesteśmy w jednej drużynie.
Podtytuł tego tomu "Czyli dlaczego kociarze to najwięksi szczęściarze" tak czy inaczej znajduje uzasadnienie w życiu Beaty i Adriana. I zapewne w życiu wielu z nas. Przecież jakże często patrzymy na swojego kota (koty) z miłością i mówimy pod nosem - jakie to szczęście że go (ich) mamy. I to jest prawda. Mimo, że po drodze mamy tak bardzo pod górkę lub z górki na zderzenie czołowe jak opiekunowie Nierusza, Nieteraza i Eklunia - kota ze schroniska, który w ogłoszeniach umierał na samotnść w malutkiej klatce, a wpuszczony do domu okazał się diabłem wcielonym i zarządcą psa. Tak to już w życiu bywa. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
Na koniec trochę o stronie wizualnej. Książka ma wygodny zbliżony do kwadratu format, jest świetnie opracowana graficznie i tekst czyta się wygodnie. Razem z poprzednimi dwoma tomami pięknie prezentuje się na półce jako trylogia i może być idealnym prezentem na nadchodzące święta. Nie zawiedzie opiekuna zwierząt, spędzi z nią wiele zabawnych chwil i z pewnoscią poleci innym znajomym w zakoconych domach oraz tych, w których pod jednym dachem żyją i psy i koty. Bo jak wiadomo pies z kotem nie zawsze oznacza kotostrofę czy katastrofę.
Reasumując: Latarnica poleca!
Poniżej okładka front i tył:
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Kot na szczęście. Czyli dlaczego kociarze to najwięksi szczęściarze
Autor: Kot Nieteraz
Ilustracje: Maciej Zaręba
Wydawca: Flow Books / Wydawnictwo Znak
Objętość: 304
Oprawa: miękka
Format: 16x20 cm
Poniżej przykładowe rozkładówki z wnętrza książki:
Poniżej cały (dotychczas wydany) cykl Kota Nieteraz - "Typowy kot", "Kot kontra pies" i "Kot na szczęście" (czekam na więcej!)
Poniżej tzw. backstage sesji czyli te chwile, gdy ustawiałam dobry kadr, a na plan wchodziła ONA - Mysza a ja krzyczałam: "NIE TERAAAAAAZ!"
Dziękuję Wydawnictwu Znak za egzemplarz recenzencki i możliwość szybkiego zapoznania się z tą książką tuż po premierze!
Fot. Latarnica / listopad 2023 (kocia modelka - Mysza Errorka)
Latarnica poleca [vol. 49]
Dzisiejszy post z tego cyklu nie jest klasyczną recenzją, bo też opisywany produkt nie jest klasyczną książką choć na taką wygląda. Ale nie mogłam się oprzeć pokusie pokazania wam tego wydawnictwa. Jestem nim po prostu zauroczona.
Nie wiem jak wy, ale ja nadal nie funkcjonuję w ciągu roku bez tradycyjnego kalendarza książkowego oraz naściennego. O ile na ścianie co roku dominuje jeden latarniany, a drugi koci to z książkowych zazwyczaj wybieram takie, które mają nie tylko kocie okładki, ale i też we wnętrzu dorzucają coś fajnego i powiązanego z kocią tematyką.
Dzięki wpisowi polecajce na profilu facebookowym i instagramowym Kocibehawiozrym dowiedziałam się, że na rok 2024 przygotowano takie piękne kocie wydawnictwo. Nawet Mysza od razu przybiegła, by popatrzeć co to za cudo pojawiło się w naszym domu.
Wiedziałam od razu, że skoro doszło do połączenia sił wydawnictwa z Gosią, bo znam jej książki i regularnie czytam profile społecznosciowe, to otrzymamy produkt wyjątkowy i pomocny. Nadal ma to być jednak przede wszystkim kalendarz. Więc wszytskiego jest w nim w odpowiednich proporcjach tak by ostatecznie dać danie smakowite.
Po przeglądnięciu zawartości uważam, że to taki typowy must have dla kociarza. Akurat mamy IV kwartał roku - okres, w którym myślimy o świątecznych prezentach dla bliskich. Jeśli niektórzy z nich korzystają z kalendarzy papierowyvch - zakup będzie strzałem w dziesiątkę.
Atuty? Wygodny układ z możliwościami wpisów swoich uwag i notatek (ja akurat dużo notuję więc dla mnie idealnie). Jeden tydzień roku zajmuje stronę (parzystą), a na sąsiadującej mamy miejsce na zapiski (wszytsko to jest na zdjęciach poniżej). Gdy kończy się dany miesiąc kalendarium przrywają strony z pięknymi ilustracjami a przy nich znajdziemy ważne dla kociarzy treści.
Nowy 2024 rok zaczynamy z oszacowaniem wieku kotów oraz mamy pożyteczny Kalendarz weterynaryjny kota przypisany do wieku pupila, Informacje napisane przez behawiorystkę Małgorzatę są z różnych dziedzin, ale wszytsko to ma ostatecznie sprowadzić się do jednego - abyśmy dobrze zadbali o dobrostan naszych mruczków: posiadali odpowiednie przedmioty w ich otoczeniu, stosowali wlaściwą dietę, potrafili odczytywać subtelne komunikaty, zadbać o opiekę weterynaryjną i ich bezpieczeństwo w naszych domach. Rok 2024 zakończymy z quizem dla kocich opiekunów.
Jako pracownik poligrafii szczególną uwagę zwracam też na wygląd i jakość wydawnictw, które kupuję. Macam papier, wącham druk, oglądam okładki pod różnym kątem by dostrzeć tzw uszlachetnienia druku. Tutaj mamy wszystko idealnie dobrane. Wygodna sztywna oprawa z pięknymi wybiórczymi błyszczeniami na okładce, miły matowy papier w środku, na którym dobrze się notuje w kolorze ecru, przepiękna miedziana tasiemka do zaznaczania na jakim etapie roku jesteśmy. Po prostu dobra robota drukarni i introligatorni!
Tak jak nie lubie przejśćia z jednego roku w drugi (jakoś ten przełom grudnia i stycznia zawsze powoduje u mnie obniżenie nastroju) tak teraz cieszę się, że styczeń przywitam z fajnym kalendarzem, po ktory będę chętnie sięgać. Reasumując: Latarnica poleca!
Pewnie od razu was zainteresuje, gdzie można go nabyć. Z tego co widziałam ma go sieć Empik stacjonarnie i online, jest też w ofercie wielu sprzedawców na popularnym serwsie aukcyjnym. Tak więc z nabyciem problemu nie ma - chyba że wyczerpie się szybko nakład. Ja zdecydowanie doradzam kupić jak najszybciej.
Podstawowe dane kalendarza książkowego:
Tytuł: Koty 2024
Autor tekstów: Małgorzata Bieganska-Hendryk
Ilustracje: Ilona Andrzejczak
Wydawca: Zielona Sowa
Objętość: około 200 stron
Oprawa: twarda
Format: 135 x 210 mm
Poniżej okładka front i tył.
Okładka jest przemiła w dotyku, druk uszlachetniony złoceniem i błyszczącymi czerwieniami, całość bardzo elegancka i poręczny węższy format - dla mnie idelany by mieszkał w mojej torebce i towarzyszył mi na co dzień
Poniżej przykładowe strony z wnętrza. Jak widzicie są ciekawe wartości dodatnie - treści, które zainteresują każdego kociarza. W ramach rozkladowki mamy jeden tydzień roku i sporo miejsca do zapisków. Jest też planer na początek roku i strony na luźne notatki i myśli na samym końcu.
A któż by się oparł kociemu quizowi? A i taki się znalazł! Kotkę Myszkę najbardziej zainteresował jednak planer. Ciekawe co w tej kociej główce planuje na 2024 rok?
Czasami sesja z kotem w domu wygląda po prostu tak jak na fotografiach poniżej. Więcej prób odwrócenia jego uwagi niż samego fotografowania tego co się zaplanowało.
A na ostatnim zdjęciu NIESPODZIANKA! Wydawnicywo Zielona Sowa przygotowało na rok 2024 dwie różne okładki do wyboru. Ja mam dostęp tylko do białej, ale jest również i czarna. Okładki prezentuje cudowny kot Stefan - podopieczny Gosi - autorki tekstów do kalendarza.
Fot. Latarnica / listopad 2023 (ostatnia z dwoma okladkami kalendarza - Małgorzata Biegańska-Hendryk)
Latarnica poleca [vol. 48]
O książce Sari Peltoniemi dowiedziałam się zupełnie przypadkowo. Robiąc zakupy na popularnym portalu aukcyjnym musiałam dokupić coś do wybranych już książek chcąc mieć darmową wysyłkę. I tak w oczy wpadła mi niepozorna książeczka z kotem w tytule, a skoro pojawił się kot to już mnie zaintrygowała.
Jeszcze większą radością było, gdy już paczka do mnie dotarła, że autorka opowieści okazała się pisarką fińską, a ja mam ogromną słabość do tego kraju. Od razu ochoczo zaplanowałam szybką lekturę "Kociego taksówkarza", choć założyłam po tytule, że będzie to opowieść miejska z prawdziwą taksówką w tle. Nic bardziej mylnego!
Historia ta otworzyła przede mną zupełnie inny świat niż się spodziewałam, ale jakże fiński i jakże taki jak w literaturze dziecięcej czy młodzieżowej lubię.
Bohaterem książki jest starsza kobieta nazywana Babcią. Babcia ma imię Sirkka i mieszka z 9 kotami i czule się nimi opiekuje. Ale kobieta jest wdową i jej życie straciło blask odkąd nie ma już przy jej boku męża. Nawet (a może zwłaszcza!) koty to odczuwają. I choć robią co mogą swoimi czułościami i nie odstępowaniem babci na krok to uszła z niej cała radość życia.
W pewnej chwili na scenę tej historii wkracza chłopiec o imieniu Juho, który najpierw z ciekawością podgląda i obserwuje przez okienną szybę życie babci z 9 mruczkami. Kiedy zjawia się w domu starszej pani poznaje nieznany sobie koci świat, bowiem sam w domu ma ukochanego psa. Co jeszcze ciekawsze zauważa że babcia doskonale rozumie kocią mowę i z nieznanych mu dźwięków wydawanych przez mruczki potrafi usłyszeć cale historie i sensownie im w tych samych tematach odpowiedzieć.
Juho przy kolejnym spotkaniu przy kawie i ciastku (ach jak Finowie piją dużo kawy i mleka!) słyszy do Babci, że koty powzięły pewien plan. Ma on przywrócić jej sens i radość życia. Ale do jego realizacji potrzebny będzie im chłopiec razem ze swoim rowerem.
Plan kociej bandy zakładał znalezienie poza terenem miasta kandydata dla Babci, który przyjedzie i złączy swój los z kobietą. Oczywiście musi to być osobna godna, o określonych cechach i a pewno lubiąca koty.
Juho miał przewieźć pierwszego kota na obrzeża miasta rowerem i zostawić go w ustalonym miejscu. Kot miał się tam zorientować czy znajdzie pana godnego ich opiekunki. Po ustalonym czasie chłopiec miał przyjeżdżać po niego i wracać do miasta i znajomego domu . Gdyby pierwszemu kotu się nie udało, czekało chłopca jeszcze 8 kursów w obie strony z kolejnymi kotami.
Oczywiście łatwo się domyślić, że zarówno chłopiec w drodze i jak i koty w terenie podmiejskim trafiają na różne typy ludzi i wpakują się w różne sytuacje. Po drodze chłopak spotyka interesującą dziewczynę Miarkę, która widząc jak jeździ z kotami martwiła się czy aby nie robi krzywdy zwierzętom. Po bliższej rozmowie okazuje sę że są podobni w sposobie patrzenia na świat i mają podobną wrażliwość. Miarka postanawia jeździć swoim rowerem razem z Juho oraz kolejnymi kotami.
Czyta się te historie naprawdę z zainteresowaniem. Część rozdziałów to tzw. sprawozdania z punktu widzenia kota, który udał się w podroż w poszukiwaniu mężczyzny dla Babci. Oczywiście wiadomo, że w takich historiach nic nie dzieje się gładko, ani nie idzie po myśli bohaterów.
Nie zdradzę finału tej opowieści ani czy kończy się szczęśliwie czy też pomysł kotów był zbyt trudny do zrealizowania. Pisarka kreśli po drodze różne postawy ludzi wobec zwierząt. Pokazuje że parą człowieczeństwa jest nasz stosunek do braci mniejszych. Jak sami widzicie, taksówki tu nie ma, ale jest rower za nią robiący i wiele godzin podróży z różnymi charakterologicznie kotami.
Powieść "Koci taksówkarz" bardzo mile mnie zaskoczyła i chętnie poznałabym i inne opowieści Sari Peltoniemi. Z tego co sama rozeznałam, kilka zostało już przetłumaczone na język polski. Podsumowując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Koci taksówkarz
Autor: Sari Peltoniemi
Wydawca: grupa Wydawnicza Foksal
Objętość: 166 strony
Oprawa: twarda
Poniżej okładka front i tył
Poniżej przykładowe ilustrowane rozkładówki
Poniżej autorka oraz fińskie wydanie "Kociego taksówkarza", fot. ze strony facebookowej pisarki
Poniżej sesja mojej kocicy Myszy z książką
Tak się jakoś złożyło, że ostatnie recenzowane tytuły zawsze były powiązane z historiami zwierzęcymi, a w szczególności z kocimi. Tak samo będzie i tym razem. "Kocur" to nieduża książeczka, więc w tej chwili myślę, że i wpis o niej nie będzie rozbudowany. Ale mimo, że przeczytałam po niej już kilka innych tytułów z zupełnie innych gatunków literackich, wciąż we mnie mocno siedzi i emocje po niej nie oklapły. Pomyślałam, że skoro nadal tak bardzo jestem pod jej wrażeniem, to zasługuje na recenzję w moim cyklu i chciałabym się nią z Wami podzielić .
Nie będę ukrywać. Przed lekturą "Kocura" nie znałam Autora i jego twórczości. Egzemplarz powieści wpadł mi w oko na tegorocznych marcowych Targach Książki w moim rodzinnym Poznaniu. Niestety biorąc ją do ręki od razu westchnęłam, że przecież nie mam już miejsca na kolejne papierowe wydania. Już w trakcie przekartkowywania czułam, że to historia dla mnie i mnie na pewno wciągnie. Ostatecznie wróciłam do domu bez zakupów, ale już następnego dnia poszukałam w internecie opcji - czy "Kocur" dostępny jest jako ebook. Gdy się okazało że jest, natychmiast go zakupiłam. I szybko przystąpiłam do lektury. Jak mało która książka wzywała mnie mentalnie choć naprawdę był to strzał w ciemno. Zadziałał jakiś dziwny czar, któremu miałam szybko ulec.
Jak byłam w trakcie poznawania tej historii poszukałam również trochę informacji o Autorze. Okazało się, że urodził się i tworzy w Gdyni co niejako było dla mnie takie oczywiste i wyjaśniające to dziwne poczucie, że to będzie książka dla mnie. Bo starzy Czytelnicy tego bloga doskonale wiedzą jak kocham jako miasto Gdynię i jak fascynuje mnie jej historia. Kadyna debiutował w 2015 roku. Już dziś powzięłam decyzję, że sięgnę również po inną powieść tego Autora. Na tą chwilę kusi i wzywa "Mały kapeć" z akcją w Gdyni.
Ostatnio - już po skończonej lekturze - wrzuciłam na facebooka post polecający tą powieść. Znajoma (która połyka wszystkie książki o tematyce kociej) zapytała w nim czy naprawdę warto ją poznać. Potwierdziłam, choć od razu też dodałam, że uprzedzam iż historia jest smutna, a często bardzo brutalna i opisana naturalistycznie. Jeśli ktoś spodziewa się po okładce lekkiej i przyjemnej historii o kocie niechaj po nią nie sięga.
"Kocur" to opowieść o wychowanym w dużym mieście klasycznym kanapowcu Berecie. Jako malutki kilkutygodniowy kociak został zabrany z miejsca narodzin - klasycznej polskiej wsi - i odtąd w domu miał życie jak w Madrycie czyli swoje bezpieczne terytorium z wieloma miejscami na spokojne drzemki, nieograniczone smaczne posiłki, ciepło, najlepsze zabawki i wymyślne drapaki. Ot koci żywot stworzenia niewychodzącego, nie znającego świata zewnętrznego i niebezpieczeństw, które ze sobą niesie.
Niestety jego stabilne i spokojne życie nagle wywraca się do góry nogami. Jego ukochana opiekunka, której na co dzień mruczy i nadstawia się jej do głaskania pakuje go w znienawidzony samochód i gdzieś ruszają. Podróż trwa na tyle długo, że kot już wie iż to nie jest wyprawa do weterynarza. To coś innego, nowego, nieznanego... Tego koty zdecydowanie nie lubią: niewiadoma i brak stabilizacji oraz codziennej rutyny.
Beret trafia na polską wieś. Tam jest puszczony z kontenera samopas w nieznany teren gospodarstwa, na którym w odpowiedniej hierarchii - ustalonej przez lata walk - koegzystują psy, koty, kury, świnie, szczury, konie i inne zwierzaki. Pachnący miastem i luksusem kot od razu jest traktowany jako wróg numer jeden, a on sam jest przerażony nieznanym otoczeniem i zapachami pełnymi nienawiści. Na dodatek widzi jak jego ukochana pani odjeżdża w siną dal, nie oglądając się za siebie. Początkowo wierzy że to chwilowe, że zaraz wróci na swoją kanapę i musi tylko te parę godzin jakoś przetrwać. Niestety nadchodzi pierwszy wieczór, a nikt po niego nie przyjeżdża. Jest głodny, zziębnięty i skrajnie przerażony. Miejscowe zwierzaki są coraz bardziej agresywne i gotowe atakować intruza choćby miał od razu zginąć.
Beret musi odtąd zmienić swoje życie i nauczyć się przeżyć w tak niesprzyjających warunkach. Okazuje się, że nie był tolerowany przez teściową swojej opiekunki, że czasami posikiwał gdzie nie powinien, a wieś na którą trafia tak naprawdę jest miejscem jego narodzin i bytowania kiedyś jego kociego ojca i matki. Miejscowe zwierzaki doskonale pamiętają kocura, który spłodził Bereta.
Od samego początku ta historia wzbudzała we mnie ogromne emocje. Nie spodziewałam się tak ekstremalnej jazdy i wręcz fizycznego bólu, gdy czytałam o tym jak Beret stara się przeżyć na wsi w towarzystwie brutalnych psów i stada kotów, które go nie chcą na swoim terenie.
Kadyna naturalistycznie odmalowuje polską wieś, na której zwierzaki mają ludziom służyć i są mocno eksploatowane i wykorzystywane. Psy są na krótkich łańcuchach lub biegają luzem siejąc postrach. Koty pełne chorób i skutków wzajemnych walk ledwie się snują - często głodne i zdominowane przez silniejsze osobniki. Mamy więc wyzierający z każdego rozdziału głód, agresje, strach, choroby, nienawiść, samotność, ból. Cała historia jest opowiedziana z punktu widzenia kocura Bereta.
Jest wiele brutalnych scen, realnie opisujących los zwierząt wiejskich. Gospodarze przemykają w tle rzucając im odpadki i nie troszczą się o to, że do misek dopchają się tylko najsilniejsi. Słabsze i stare osobniki w bólu i męczarniach umierają na polach, czy w stodołach szukając sobie odosobnionego kąta by dokonać żywota.
Powieść Kadyny walnęła mnie po głowie z taką siłą, że nawet teraz, gdy wspominam niektóre sceny czuję kulę w żołądku nie pozwalającą nic przełknąć, czuję też ten zwierzęcy strach i odczuwam ich los przy boku ludzi. Nie mamy jako ludzkość czym się pochwalić. Opisy rozmów świń w zagrodzie, które od samego początku odczuwają w jakim celu są hodowane i tylko czekają kiedy nadejdzie ten dzień, gdy po nie przyjdą aby zakończyć ich żywot i przerobić na pokarm dla ludzi. Opisy krzyku kotów rozrywanych przez psy, zabijanych świń... Kadyna nie ubarwia niczego i nie tuszuje realiów wiejskiego życia. Czytelnik siedzi w tej historii wstrząśnięty, zrozpaczony, nie mogący zaingerować w dalszą akcję. Chciałoby się Bereta wyrwać z tego świata, na nowo utulić, zabrać do bezpiecznego mieszkania. Ta niemoc równie mnie bolała co przeżycia bohaterów.
Już dawno nie czytałam powieści, a zwłaszcza książki z bohaterami zwierzęcymi, która by mnie tak wstrząsnęła ale i nasuwała liczne refleksje. Sama mam kota domowego, kolejnego już. Każdy był adoptowany ze schroniska, każdy po przejściach, ze swoim bagażem doświadczeń i chorób. Obecna kotka 4 lata musiała niczym Beret na wsi, przeżyć swoje na ulicach wielkiego miasta bezbronna. Nie wyobrażam sobie teraz - patrząc jak bezpiecznie śpi na ciepłym kocu, jest syta, kochana - wyrzucić ją na ulicę.
Ale taki los spotyka wiele zwierząt i często są to straszne historie z ludźmi potworami w tle. Tak, potrafimy zgotować naszym braciom mniejszym piekło. Nie mam litości dla takich ludzi. Polska wieś to wciąż słabe ogniwo. Pomału dociera na nią świadomość kastracji zwierząt, dbałości weterynaryjnej, odpowiedniej diety dostosowanej do gatunku. Ale wciąż jest bardzo, bardzo źle. Nadal walczymy - my miłośnicy zwierząt - o brak łańcuchów, o ciepłe domy i empatię. "Kocur" Kadyny to ważny głos w tej walce. Unaocznia te problemy, stawia nas do pionu i oby nie pozwalał zaraz po lekturze po prostu powrócić do swoich spraw i wygodnego życia.
Podsumowując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Kocur
Autor: Bruno Kadyna
Seria: Ukryte światy
Wydawca: Bibliotekarium
Objętość: 174 strony
Oprawa: miękka lub ebook
Wydanie: I, 2020
Tą książkę zakupiłam i czytałam jako ebook więc nie miałam możliwości zrobić sesji fotograficznej z papierowym egzemplarzem.
Na taką książkę czekałam. Wydawnictwo, które wypełni lukę pomiędzy wspaniałą relację z przebiegu ścieżki zawodowej amerykańskiego weterynarza Philippa Schotta (Weterynarz z przypadku), a realiami z rodzimego podwórka lekarza weterynarii Łukasza Łebka (Co gryzie weterynarza). Tym razem otrzymujemy opowieść z pierwszej ręki o studiach i doświadczeniach w pracy od szkockiego lekarza zwierząt Garetha Steela. Przeskakuję więc do realiów tego zawodu na Wyspach Brytyjskich i w Irlandii, bowiem właśnie tam Autor szlifował tajniki tego trudnego zawodu.
A realia anglosaskie są zupełnie inne. Nie ma porównania z tym co funkcjonuje choćby w Polsce. Przede wszystkim głęboko rozwinięty jest system tzw. polis ubezpieczeniowych na zwierzęta co na starcie chroni przed błyskawicznym bankructwem. Bowiem ceny usług brytyjskich mogą statystycznego polskiego opiekuna zwierząt zwalić z nóg. Z tego co sama widziałam, u nas polisy dopiero raczkują i mało osób jest do nich przekonanych. W którym kierunku to pójdzie czas pokaże. Ale już widzimy i czujemy po portfelu, że korzystanie z klinik weterynaryjnych może błyskawicznie podnieść nam ciśnienie.
Wymowny jest oryginalny tytuł „Weterynarza na dyżurze” - „Never work with animals”. Choć to taki zabieg przewrotny, bowiem Autor nie wyobraża sobie siebie w innym zawodzie. Obecnie Steel ma już za sobą ponad 20 lat doświadczenia. Ale początki miał trudne i mogły go zniechęcać. Nawet najlepsza nota na studiach nie zapewni praktyki w terenie z konkretnymi przypadkami. A te od pierwszego zlecenia (pacjentem był byk) nie napawały optymizmem.
Od samego wstępu wiemy, z jaką książką będziemy mieć do czynienia. I nie mam tu na myśli, że tytuł sugeruje wspomnienia weterynarza. Wiemy, że mimo radości czy smutku jakie wnosi ten zawód, opowieść Steela będzie okraszona brytyjskim poczuciem humoru. A to gwarantuje przyjemność czytania i lżejszy emocjonalnie odbiór historii tragicznych, które rozładuje sposób snucia opowieści i czasami wręcz czarny humor. Dzięki temu Czytelnik (zapewne wrażliwy na los zwierząt) nie rozpadnie się na kawałki i zamiast zapłakać nad losem ciężko chorego czy uśpionego psa albo kota zachichocze pod nosem.
Ale od razu też naprostuje, że Autor nie podchodzi lekko i ironicznie do powagi wielu opisywanych przypadków. Sam zresztą w codziennej pracy stosuje metodę, że lepiej odciążyć zawiesistą atmosferę i tragizm sytuacji zabawnym komentarzem niż pozwolić zapaść się w dojmującym smutku i niemocy. Opowieść Steela nie jest bajaniem niedouczonego wesołka, a rzetelną historią o tym z czym mierzy się młody, a potem już coraz bardziej doświadczony lekarz weterynarii.
Gareth Steel pracował w zawodzie jako wiejski weterynarz, lekarz w prywatnej klinice, weterynarz na placówce dyżurującej 24 h na dobę, specjalista od zwierząt gospodarskich i małych zwierząt towarzyszących. Odkrywając arkana pracy weterynarza pokazuje, że to ogromnie ciężki zawód zajmujący czas nie tylko w godzinach pracy, bo w jego przypadku nigdy takich nie było. Kiedy oficjalnie kończył dniówki zaczynały się telefony z nagłymi przypadkami, a on sam przechodził w tryb weterynarza pod telefonem dostępnego na zawołanie. Oczywiście wiązało się to z notorycznym zmęczeniem, brakiem snu, niedojadaniem i krążeniem po bezdrożach Wielkiej Brytanii i Irlandii w celu dotarcia do często trudno oznakowanych i niemal niedostępnych gospodarstw.
I tu dochodzimy do momentu, wspólnego dla wszystkich książek pisanych przez weterynarzy, które było mi już dane przeczytać. Praca w tym zawodzie to przecinające się dwa tory, po których na co dzień podąża lekarz. Jeden to praca z pacjentami. Drugi to ich opiekunowie czy właściciele gospodarstw. O ile w przypadku pacjentów weterynarz po prostu zgodnie ze swoją wiedzą działa to kontakty z ludźmi często stwarzają ogromne problemy. Zaczynając od podważania wysokości opłat za usługi a kończąc na narzucaniu swojej wizji terapii czy chęci uśpienia zwierzaka, który bez problemu nadaje się do szybkiej diagnozy i całkowitego wyleczenia. Po drodze lekarz zwierząt zmierzy się z całym spektrum uwag i zachowań włącznie z utrudnianiem pracy, naruszaniem nietykalności, grożeniem itp. Ludzie (Klienci) są zdecydowanie w tym zawodzie słabszym ogniwem.
Fot. freepik.com [3x]
Ogromnym atutem wspomnień z zawodowych wyzwań jest również edukacyjna rola tej książki. Z jednej strony opisując konkretne przypadki schorzeń i wypadków zwierząt (często tytułem rozdziału jest imię delikwenta) mamy dokładnie przedstawione co się wydarzyło, że wymagało interwencji lekarskiej oraz jakie środki zastosowano bądź jak przebiegały zabiegi chirurgiczne. Jest to bardzo interesujące i czasami – w przypadku zwierząt typu kot, pies, królik – może nam coś zasugerować w postępowaniu z naszymi pupilami, może skłonić do potrzebnej refleksji lub rozmowy z naszym weterynarzem.
Pacjentami Garetha Steela były przeróżne stworzenia małe i duże (niesamowite są rozdziały o poranionych łabędziach, domowym uciekinierze króliku, który utknął w małej przestrzeni, operacji kury nie mogącej znieść jajka, rodzinie z patyczakiem). Mam ogromny szacunek do tzw. weterynarzy wiejskich, bowiem praca z chorymi końmi, krowami, bykami czy owcami to ciężki kawałek chleba i wymaga doskonałej kondycji fizycznej. Opatrywanie i badania poszkodowanych odbywają się często w naturalnym środowisku – stajni, łące, błotnej kałuży czy wręcz na bagnach. Bywa, że pada deszcz czy śnieg, a podstawowym oświetleniem do działań jest latarka czołówka. Po takich doświadczeniach gabinet w klinice jawi się jako iście królewskie warunki.
Książka jest aktualna, bo oryginał wydano w 2022 roku więc opowieść Steela zahacza też o czasy utrudnionej obsługi weterynaryjnej za pandemii COVID-u. Możemy porównać to sobie z tym czego sami jako opiekunowie zwierząt doświadczaliśmy przez ostatnie lata. Bardzo ważne są też treści przemycane w poszczególnych rozdziałach na temat kondycji współczesnego świata pod kątem ekologii, hodowli zwierząt na pożywienie (zasadności spożywania mięsa, diety wege itp.), bezzasadności hodowli określonych ras psów – tylko ku zaspokojeniu próżności ludzi – które już trwale zmutowane są stałymi pacjentami klinik od chwili narodzin, postępu nauki w farmakologii, technice wspomagającej szybką diagnostykę, nowoczesnym chowie zwierząt. Jak podkreśla Autor – to co się sprawdzało 20-30 lat temu nie znaczy, że teraz jest dobre i akceptowalne bo czasy, instrumenty i okoliczności uległy zmianie.
Identyfikuję się również z Autorem w kwestii adopcji zwierząt towarzyszących. Póki schroniska pękają w szwach lepiej zdecydować się na danie domu psu czy kotu z takiej placówki niż wspieranie hodowli – które jak wszędzie – często niestety są bardziej tzw. pseudohodowlami, gdzie jedynym wyznacznikiem działań jest zysk za każde narodzone stworzenie. W rozdziale temu poświęconym Steel pisze:
[...] A zanim zwrócisz się do jakiegokolwiek hodowcy, proszę weź pod uwagę jedno z wielu wspaniałych zwierząt znajdujących się w schroniskach, które zasługują na kochający dom tak samo jak każdy inny potencjalny pupil. [...] Jeśli zastanawiasz się na zakupem zwierzaka z ras brachycefalicznych dogłębnie przeanalizuj sprawę. Nawet najbardziej egoistyczni z nas dostrzegą, że do wysokiej ceny na metce trzeba doliczyć ogromne rachunki związane z opieką weterynaryjną.
W całej tej opowieści przeplatanej ze zdarzeń pięknych i o budującym zakończeniu z tymi, gdzie nawet lekarz ponosi porażkę, bo często z winy opiekuna nie może już nic zrobić, mamy obraz bardzo obarczającej odpowiedzialnością pracy, w której wciąż tra walka na linii śmierć-życie. Mam ogromny szacunek do przedstawicieli tego zawodu. Tym bardziej, że własnymi metodami muszą komunikować się z pacjentami, którzy nie powiedzą o tym jak się czują ani słowa.
Znaczący dla lepszego poznania specyfiki tego zawodu jest przedostatni rozdział traktujący ogólnie o pracy lekarskiej, którą sobie Autor wybrał. Pisze o kosztach tych mierzalnych i niemierzalnych, o zarobkach weterynarzy (realia Wysp Brytyjskich) w zestawieniu z lekarzami ludzkimi czy prawnikami. Wspomina też o wysokim koszcie emocjonalnym i braku czasu na zwykłe życie prywatne. Kto jeszcze nie wie, dodam że weterynarze to grupa zawodowa najbardziej narażona na samobójstwa. W końcu ich codzienny dzień to prawdziwy rollercoaster emocji - w jednej chwili odbierają poród i widzą cud narodzin by za chwilę przejść do gabinetu i dokonać eutanazji. To nie pozostawia obojętnym nawet największych twardzieli.
A żeby książka nie kończyła się tak bardzo smutno mamy na finał podnoszącą na duchu opowieść o labradorze Billy - niemal wskrzeszonym z martwych. Bo i takie zdarzenia dzieją się za drzwiami klinik, które odwiedzamy z domowymi pupilami.
„Weterynarz na dyżurze” nie zawiedzie Czytelnika chcącego zajrzeć za kulisy tego zawodu. Nie zawiedzie też zwykłego zwierzoluba, który nie raz odwiedzał gabinet weterynaryjny. Nie ma na kartach tej książki wybielania prawdy i mydlenia oczu. Autor jest szczery do bólu, ale przez to wierzymy w każdy prezentowany przypadek. Do tego Gareth Steel jest wspaniałym mówcą na temat swojej pracy i refleksji z nią związanych. Z pewnością po książkę sięgną najczęściej opiekunowie małych zwierząt domowych licząc na liczne przykłady z życia wzięte z ich pupilami w roli w głównej. To od razu uspokoję i potwierdzę, że przypadków z psami i kotami jest całkiem sporo. Jeśli lubicie literaturę faktu o zwierzętach to ta lektura jest stworzona dla was.
Podsumowując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Weterynarz na dyżurze. Szczery do bólu dziennik lekarza zwierząt
Tytuł oryginalny: Never work with animals.The unfiltered truth of life a vet
Autor: Gareth Steel
Tłumaczenie: Maja Zawierzeniec
Wydawca: Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK
Objętość: 378 strony
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Wydanie: I, Kraków 2023Książka jest również dostępna jako ebook.
Poniżej własne kompozycje – inspirowane lekturą i wspólnym czytaniem tej książki z kotką Myszą
Fot. Latarnica / styczeń 2023
Latarnica poleca [vol. 45]
Jakże trudno pisać cokolwiek o tej książce nie ujawniając zbyt wiele z jej treści. A każde zdradzenie wydarzeń, które pojawią się na kartach tej opowieści zepsułoby jej odbiór i liczne elementy zaskoczenia. Spróbuję zatem jak najogólniej, dorzucając czasami coś konkretniejszego, co szczególnie przykuło moją uwagę.
Polski wydawca reklamując tą książkę obok okładki "Thomasiny" zestawiał inną powieść Paula Gallico pt. "O chłopcu, który był kotem". Te dwie książki łączy osoba autora oraz fakt, że bohaterka jest potomkinią Jenny - kotki, pojawiającej się w "O chłopcu...". To tyle jeśli idzie o relacje wiążące te dwie historie. Więc niech nikt się nie martwi, jeśli wcześniej nie miał styczności z tą pierwszą. Śmiało może to zignorować lub nadrobić lekturę już po przeczytaniu "Thomasiny".
Paul Gallico to amerykański pisarz urodzony jeszcze w XIX wieku - a konkretnie w Nowym Jorku w 1897 roku. Powieści o kotach powstały w latach 50-tych XX wieku. I mimo, że pisane były kilkadziesiąt lat temu przygody bohaterów nadal wciągają od pierwszych stron i tylko nieliczne sformułowania czy wygłaszane ustami bohaterów poglądy dają odczuć, że nie jest to książka współczesna. Mnie przy czytaniu zupełnie to nie przeszkadzało.
Prawdopodobnie to ogromna zasługa bardzo dobrej tłumaczki pani Anny Bańkowskiej - której prace translatorskie ogromnie cenię oraz wykazuję się pełnym zrozumieniem wobec faktu, że kocha koty. Sama popełniła kiedyś książkę pt. "My mamy kota na punkcie kota" z najlepszymi fragmentami światowej kociej literatury - prozą, wierszami i tekstami piosenek. Rzecz obowiązkowa i znana miłośnikom mruczków. W mojej biblioteczce też ma swoje zaszczytne miejsce.
Gallico akcję swojej powieści osadził w historycznym hrabstwie Szkocji - Argyll. Tam poznajemy bohaterów - mieszkańców malutkiej nadmorskiej miejscowości o nazwie Inveranoch (dodam od razu, że fikcyjnej). Są przybyszami z wielkiego miasta Glasgow. Jednak życiowe okoliczności sprawiają, że zmieniają otoczenie by zacząć wszystko od nowa.
Bohaterem książki jest Andrew MacDhui - wdowiec z kilkuletnią córeczką Mary. Pogrążony w rozpaczy po śmierci ukochanej żony całą swoją miłość i opiekuńczość przelewa na swoją małą dziewczynkę. Andrew to ciekawa postać. Od samego początku czujemy, że jest bohaterem negatywnym. Bo jakże to tak, aby weterynarz - kiedyś miejski, a teraz wiejski - nie znosił swojej pracy, pacjentów i jeszcze bardziej opiekunów zwierząt. Z całej gamy możliwości najlepiej jeszcze toleruje zwierzęta gospodarskie, ale już kontakty międzyludzkie to jego pięta Achillesa. Zdecydowanie nie radzi sobie z empatią i samym spojrzeniem oraz oschłym podejściem zraża do siebie mieszkańców w podlegającej mu zawodowo okolicy.
Problem tkwi w tym, że nie zrealizował swojego życiowego marzenia bycia ludzkim lekarzem tylko niejako przymuszony tradycją rodziną kontynuował zawód swojego ojca. Zawód leczniczy, ale jednak ze zdecydowanie innymi pacjentami. Ilekroć na nich patrzy dotkliwie odczuwa ból zaprzepaszczonej w przeszłości szansy.
Żeby dolać oliwy do ognia w tym pełnym skaz portrecie, Andrew musi tolerować w swym domu obecność rudej kotki Thomasiny - oblubienicy jego córki Mary Ruadh. Sam najchętniej pozbyłby się zwierzaka z domu, ale dziewczynka po stracie matki ogromnie związała się z koteczką, którą traktuje jak przyjaciółkę, członka rodziny i powierniczkę jej wszystkich sekretów. Do tego Mary nie rozstaje się z kotką dosłownie - nosi ją przewieszoną przez ramię, sadza przy stole podczas posiłków, a wieczorami nie położy się i nie zaśnie póki Thomasina nie będzie obok. Mary bardzo kocha swojego tatę i wierzy, że on może dokonać wszystko i daje jej to poczucie bezpieczeństwa. Doskonale się też orientuje w pracy jaką wykonuje.
Częstym gościem kliniki jest miejscowy pastor ze swoim chorowitym i przekarmianym smakołykami psem. To właśnie on nakłonił weterynarza do przyjazdu do Inveranoch celem objęcia wolnej posady wiejskiego weterynarza z własną praktyką dla małych zwierząt domowych. Przepięknie ścierają się te dwa światy na kartach powieści. Pastor osoba pogodna, uduchowiona, silnej wiary i argumentacji religijnej często sięgająca do działań sił wyższych kontra sfrustrowany pracą weterynarz ateista, którego wiara i pogoda ducha odfrunęły wraz ze śmiercią małżonki. Ich dialogi i starcia sił są naprawdę świetnie napisane.
Ale życie bywa przewrotne i stawia nieraz przed nami po jednej burzy kolejny sztorm. Podczas tradycyjnego spaceru Mary z Thomasiną kotka doznaje urazu, co skutkuje niesprawnością tylnych łap i niemożnością poruszania się. Mary wie, że tylko tata zaradzi niedomaganiu i wszystko się dzięki jego interwencji jakoś ułoży. Trafia z wystraszonym zwierzakiem do przepełnionej poczekalni i potem do gabinetu.
Ojciec w ferworze zadań traktuje kotkę jak jednego z wielu pacjentów i po pobieżnej ocenie uznaje uśpienie zwierzaka za najlepsze wyjście. Krótko i stanowczo oznajmia o tym córce i wbrew jej krzykom i protestom poddaje Thomasinę eutanazji. Fakt wypadku, nieodwołalna decyzja ojca i jej wykonanie powodują, że Mary zapada na tajemniczą chorobę i z dnia na dzień staje się cieniem dawnej siebie. Dla weterynarza to kolejny cios i niezrozumienie więzi, która połączyła córkę z kotką. Na dodatek każdy dzień przynosi tylko pogorszenie stanu córeczki.
Nie będę ukrywać, że ta książka od samego początku nie jest lekką lekturą o przyjaźni dziewczynki z kotem. Mamy tam ludzkie dramaty i przeróżne typy charakterów, które ścierają się ze sobą i nie potrafią znaleźć nici porozumienia.
W zasadzie ja podczas tej lektury miałam takie odczucie, że książka Paula Gallico to lektura skierowana wyłącznie do dorosłych. Mnogość życiowych problemów, straty, odejścia, niezrozumienie, alienacja, przemoc, samotność - to doświadczenia tej rodziny i jej najbliższego kręgu znajomych. Mary w nowym miejscu nie ma za bardzo towarzystwa. Dotąd wystarczała jej kotka, której teraz zabrakło. Na tym etapie opowieści wydawało mi się, że nic z tego supła złych zdarzeń i emocji nie da się już rozwiązać.
Ale wtedy na scenę wchodzą nowe postacie i nowe wątki. Poznamy kilku kolegów ze szkoły Mary (to oni zorganizuję niezwykły pogrzeb Thomasiny i prawdziwy grób z dość kontrowersyjnym opisem zmarłej), miasteczko odwiedzą wędrowni Cyganie koczujący na obrzeżach i mający mini cyrk z tresowanymi zwierzakami oraz dowiemy się o ognistowłosej dziewczynie Lori zamieszkującej dom w lesie - która ma niezwykły dar ratowania i leczenia dzikich zwierząt. To u niej pojawi się pod opieką kotka, która wierzy że jest bogiem niczym koty boginie czczone w starożytnym Egipcie. I korzystając z tego przekonania zechce dokonać zemsty na niesympatycznym weterynarzu.
Ale jak to życiu bywa w tej wybuchowej dawce przeciwieństw, odmiennych poglądów, charakterów, wierzeń i celów życiowych mogą się spotkać najwięksi antagoniści. I nie na darmo mówi się, że kto się czubi ten się lubi, że przeciwieństwa się przyciągają. Oczywiście po drodze przeżyjemy jeszcze naprawdę mnóstwo smutnych i bolesnych zdarzeń z życia bohaterów. I mimo ciężaru emocjonalnego coś kazało mi jako czytelnikowi nie odkładać książki na bok, a wręcz gnać do przodu, by poznać zakończenie.
Powieść Gallico czyta się wyśmienicie, nie ma słabych punktów i przystopowania akcji - z każdą kartą przybywa nowych dramatycznych zdarzeń. Autor porusza też kwestie traktowania zwierząt - zarówno tych dzikich jak i domowych. To nie był popularny temat w latach kiedy książka powstawała. Mnie ta historia Thomasiny zupełnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się tak wielowątkowej i mocno szarpiącej za serce opowieści.
Myślę, że każdy miłośnik zwierząt, a szczególnie kotów będzie poruszony i skłoniony do refleksji nad tym do jakiego momentu doszliśmy dziś w kwestii opieki nad zwierzętami, co jako ludzie możemy zrobić dla naszych braci mniejszych, jakimi ustawami możemy je chronić. Naszym celem powinno się stać polepszanie świata ludzi i szeroko rozumianej natury aby przetrwał i szedł ku dobremu, a nie zgubie. Książka Paula Gallico mocno mną potrząsnęła i wierzę, że współczesny czytelnik nie pozostanie obojętny po dotarciu do ostatniej strony. Dla mnie "Thomasina" to mocna pozycja literacka, którą zdecydowanie będę polecać i może się stać interesującym i wartościowym prezentem na zbliżające się święta.
I nie mogłabym pominąć na koniec warstwy graficznej - okładka jest przecudowna (projekt i ilustracja Marianna Sztyma) z uroczą ognistowłosą Lori i jej pacjentem borsukiem (ach jaka to dramatyczna scena współpracy szkolonego, ale szorstkiego Andrew z empatyczną dziewczyną) oraz weterynarzem Andrew i Mary z Thomasiną u jej stóp. Wzrok mile łechce też urocza rysunkowa wyklejka w kolorze pomarańczowym (główni bohaterowie to osoby rudowłose, podobnie jak tytułowa kotka szczyci się rudym futrem). Podsumowując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Thomasina. O kotce, która myślała że jest bogiem
Tytuł oryginalny: Thomasina
Autor: Paul Gallico
Tłumaczenie: Anna Bańkowska
Wydawca: Wydawnictwo KROPKA
Objętość: 414 strony
Oprawa: twarda
Wydanie: I, Warszawa 2022
Poniżej okładka – front i tył
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-10.40.26.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-10.40.53.jpg)
Poniżej przykładowe trzy rozkładówki - piękna wyklejka oraz strona przedtytułowa i rozdziałowa
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-10.44.40.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-10.45.24.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-10.46.23.jpg)
Poniżej własne kompozycje – inspirowane lekturą i wspólnym czytaniem tej książki z kotką Myszą
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-10.48.19.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-10.50.21.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-10.53.30.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-10.54.33.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-10.57.36.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-10.59.29.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-11.06.29.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-11.09.27.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-11.10.16.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-26-11.11.10.jpg)
Dziękuję Wydawnictwu KROPKA za egzemplarz recenzencki.
Poniżej dzień, w którym przybyła paczka z książką - modelka kotka Mysza
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-09.48.34.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-09.50.00.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-09.50.11.jpg)
Jako ciekawostkę chciałabym na koniec dodać, że w internecie trafiłam na informację, że w 1963 roku książka została zekranizowana przez wytwórnię Walta Disneya jako "The Three Lives of Thomasina".
Poniżej plakat tej produkcji filmowej i tytułowa bohaterka. Kadry z filmu z catsonfilm.net
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/poster.jpeg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/Thomasina-at-dinner-table.png)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/029.jpeg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/033.jpeg)
Poniżej link do trailera tej produkcji:
https://www.imdb.com/video/vi568050457/?ref_=tt_pv_vi_aiv_1
Latarnica poleca [vol. 44]
Kiedy pobieżnie przejrzałam książkę jeszcze przed lekturą uznałam, że czytanie zajmie mi na pewno kilka wieczorów, bo treść będzie wymagała skupienia i uwagi. Kiedy rozpoczęłam czytać okazało się, że wystarczyły tylko dwa wieczory i „Boscy przewodnicy” odkryli przede mną swoje przesłanie.
Nie będę ukrywać, że mam problem z tą książką. Wiem, że trafi do rąk różnych Czytelników, a mam wrażenie, iż w pełni docenią ją jednak osoby religijne, praktykujące, mające w swym rozkładzie dnia stały rytuał czytania i rozważania Biblii.
Jak sama pisze o sobie Autorka:
[...] Jestem zaangażowaną chrześcijanką. Uczęszczam na zajęcia z teologii, działam w kościelnej wspólnocie i coraz mocniej czuję powołanie do posługi duszpasterskiej. Piszę teksty o Bogu i wierze. Czyż takie osoby jak ja nie są szczególnie narażone na atak lokalnych biesów?
Ale wizja wspólnego przyszłego życia i kontaktu ze swoimi zwierzętami, które towarzyszyły nam tu na ziemi nie jest przypisana tylko do chrześcijan. Ludzie różnych kultur i religii tworzą na co dzień bliskie relacje z czworonożnymi przyjaciółmi czy przedstawicielami innych gatunków ze świata zwierząt. Niemal codziennie widzę na portalach społecznościowych w postach o ostatnim pożegnaniu ze swoimi psami czy kotami, że większość osób (abstrahując od ich wyznań) żegna się z nimi tak naprawdę na chwilę wierząc na wspólne spotkanie kiedyś, w innym czasie, wymiarze... Tak trudno nam zerwać tą nić, która nas tu połączyła, tak bardzo chcemy jeszcze widzieć naszych futrzastych czy pierzastych przyjaciół w zdrowiu i sprawności. Jest to idea żyjąca ponad wyznaniami. To głębokie pragnienie i wiara jednocześnie, że rozstanie jest tylko czasowe, że to co razem przeżyliśmy to jeszcze nie koniec.
Ale muszę tutaj naprostować od razu: Caryn Rivadeneira w swoich „Boskich przewodnikach” porusza nie tyle temat odchodzenia i tego co będzie po tej drugiej stronie z nami i naszymi zwierzętami towarzyszącymi ale z punktu widzenia osoby wierzącej, praktykującej, rozważającej teksty Biblijne skupia się na ich roli w boskim dziele zbawienia i obecności zwierząt na kartach świętej księgi.
Tytułowi boscy przewodnicy to według autorki ta cząstka relacji człowiek-zwierzę, która staje się naszym mostem do Boga – do prób zrozumienia jego istoty i tego co dla nas przygotował.
Rivadeneira wychodzi z założenia, że choć tylko w przypadku ludzi mówi się, że mają duszą i zostali stworzeni na podobieństwo Boga to zwierzęta są wymieniane na samym początku Biblii i w ostatnich jej tekstach – stanową więc klamrę spinającą wszystko co nam w życiu ziemskim przygotowano. Były istotnym elementem dzieła stworzenia (Dzień 6) – a co najważniejsze Bóg patrząc na stworzenia lądowe uznał, że są dobre. Zawierają więc boski element i są odbiciem jego piękna. Pisarka pisze wręcz wprost, że nie wiemy czy zwierzęta posiadają duszę (jej doświadczenie ze zwierzakami skłaniają ku temu, że mają coś na kształt zwierzęcej duszy), ale dzieło zbawienia i Nowej Ziemi dotyczy wszystkiego stworzenia – ludzi i zwierząt. Paruzja czyli tzw. Drugie Przyjście to Ziemia w swej najdoskonalszej postaci, to powrót do raju. I w niej jest też miejsce dla zwierząt, a dowody na to znajduje ona w tekstach biblijnych, które cytuje i analizuje.
[...] Boży plan odkupienia świata obejmuje od początku naszych zwierzęcych przyjaciół.
Na książkę składa się 11 rozdziałów – w każdym z nich znajdziemy historię o innym przedstawicielu świata zwierząt w kontekście jego roli w życiu człowieka. Spotkamy psy, osły, wrony, kojoty, jeże, ośmiornice.
Tytułowy „przewodnik” to zwierzę, które dzięki swej obecności, określonemu zachowaniu, poprowadzeniu relacji staje się dla nas przewodnikiem ku boskości. Widząc te cechy patrzymy na przymioty boskie, zaczynamy więcej odkrywać na temat swojej roli tu na ziemi. Bardzo spodobało mi się przytaczane zdanie, które autorka usłyszała w dzieciństwie od swojej babci, a które - jak się okazało - rzutowało potem na jej dorosłe życie.
Babcia powiedziała:
Jeśli w niebie nie ma psów, to nie warto tam się wybierać.
Abstrahując od religijnego aspektu rozważań, krótkie rozdziały przynoszą nam interesujące opowieści - często o charakterze autobiograficznym – o pewnych gatunkach zwierząt, które potrafią wspomóc człowieka i stać się dla niego terapeutą, przewodnikiem czy nauczycielem. Rola zwierząt jako świata nam towarzyszącego i bliskiego jest ogromna.
Sama Rivadeneira jest tzw. psiarą. Jej książka to też próba przekonania ludzi do psów rasy pitbul i rottweiler jako zwierząt z natury pokojowych i o pięknym charakterze, które przez złe wykorzystanie ich przez człowieka (np. walki psów) były wypaczone bądź z założenia postrzegane społecznie negatywnie. Z resztą na dowód przytacza kilka niesamowitych historii, które i u mnie (a przyznam, że zamieram ze strachu widząc biegającego luzem pitbulla) zaczęły zmieniać postrzeganie tej rasy. Mimo afirmacji świata zwierząt Caryn przyznaje się, że zmaga się wciąż ze swoim strachem przed nietoperzami i wężami. Pracuje nad tym i z nietoperzami ma już na swoim koncie małe sukcesy.
Na pierwszych stronach tej opowieści z pogranicza teologii i behawioryzmu zwierząt poznajemy również osobiste zwierzenia o momentach kryzysowych w wierze i próbach odnalezienia się między relacją z Bogiem, a ze zwierzętami. Bo pisarka przyłapywała się na tym, że przedkładała miłość do zwierząt – w tym do swoich psów – nad sprawy duchowe i boskie. To dawało jej poczucie porażki, ale i bunt dlaczego nie można tych dwóch aspektów połączyć.
W dobie covidu (bo książka jest efektem pisania w czasie covidowej izolacji) postanowiła przeanalizować Biblię pod kątem tekstów, w których przytaczane są zwierzęta. Okazało się, że jest ich całkiem sporo i wskazują na to jak ważne rolę Bóg im powierza. I wcale nie wskazują wyłącznie na to, że zwierzęta mają być dla nas tylko niewielkim dodatkiem bytu na ziemi. Uskarża się na tak powszechne błędne interpretowanie uczynienia sobie zwierząt poddanymi, co dla niektórych przekłada się w prosty i okrutny wniosek – że można ze zwierzętami zrobić wszystko, bo mamy nad nimi władzę.
Podoba mi się jej wielokrotne podkreślanie faktu o zwierzętach jako istot czujących, tworzących więzi, mających cały wachlarz emocji. Tak często musimy teraz w poszczególnych krajach walczyć o to by ustawowo wpisać tą prawdę w nasze prawodawstwo. Pisarka docenia też wszystkie działania osób skupionych wokół schronisk, organizacji ratujących i poszukujących domów dla zwierząt po przejściach.
„Boscy przewodnicy” przypominali mi podczas czytania tak ważne dla mnie książki jak „Boskie zwierzęta” Szymona Hołowni, „Tęczowy Most. Opowieści czworonożnych przyjaciół z Nieba” Kristy Robinett czy „Czego uczą nas zwierzęta” Danielle MacKinnon. Jeśli bliski jest nam dobrostan przyjaciół ze świata zwierząt, jeśli pochylamy się nad problemami braci mniejszych, jeśli kochamy bezgraniczną miłością nasze psy, koty, chomiki czy szczury to warto poznać punkt widzenia Caryn Rivadeneira.
Bo któż będąc opiekunem zwierzaka nie przytaknie tej prostej prawdzie:
[...] Zwierzęta żerując, bawiąc się czy po prostu istniejąc - sprawiają nam radość. Właśnie dlatego chcemy, żeby były częścią naszego życia: przy nas w domu lub jako nasi sąsiedzi na ziemi.
Pisarka miewa w swojej wspólnocie religijnej wystąpienia na tematy zwierzęce. Choć zdaje sobie sprawę, że czasami to co mówi bywa kontrowersyjne, często otrzymuje podziękowania od osób, które dzięki jej słowom znajdują ukojenie i wytłumaczenie dla własnych odczuć. To napędza ją do dalszych działań i pogłębiania wiary.
[...] Tak naprawdę nie wiemy co myślą (nasze psy). Możemy zgadywać, możemy się zastanawiać, obserwować, zaprzyjaźniać się i kochać. Nie zyskamy jednak pewności. [...]
Możliwe, że w domysłach na temat zwierząt mylimy się całkowicie. Nauka jest tak piękna dlatego, że ciągle snuje przypuszczenia, zmienia się, dostosowuje. Ciągle też odsłania przed nami nowe, fascynujące horyzonty, pomagając nam lepiej rozumieć świat, a zarazem ukazując, jak wiele jeszcze nie wiemy. Tutaj właśnie jest nasze miejsce: pośród tajemnic stworzenia i tajemnic Stwórcy.
Na sam koniec muszę wspomnieć o szacie graficznej tej książki. Przepiękna w barwach i formie okładka przykuwa wzrok. Kiedy dotarła do mnie paczka i ujrzałam książkę nie potrafiłam się pohamować od sięgnięcia po nią i przekartkowania. Wewnątrz mamy równie estetyczne i spójne stylem (tylko czarno-białe) ilustracje z bohaterami rozdziałów. Poręczny format i niemęcząca oczy czcionka to kolejne atuty.
Reasumując Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Boscy przewodnicy. Jak zwierzęta uczą nas życia
Tytuł oryginalny: Saints of Feather and Fang, How to Animals We Love and Fear Connect Us to God
Autor: Caryn Rivadeneira
Tłumaczenie: Anna Skucińska
Wydawca: Wydawnictwo Znak
Objętość: 242 strony
Oprawa: miękka
Wydanie: I, Kraków 2022
Poniżej okładka – front i tył
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.20.37.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.20.23.jpg)
Poniżej przykładowe wybrane rozkładówki:
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.23.16.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.23.30.jpg)
Poniżej własne kompozycje – inspirowane lekturą i wspólnym czytaniem tej książki z moim boskim przewodnikiem - kotką Myszą
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.14.12.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.17.36.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.30.24.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.32.01.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.35.45.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.36.07.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.36.35.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.42.26.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.42.48.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.44.48.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.45.15.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-19-10.47.03.jpg)
Dziękuję Wydawnictwu Znak za przepiękny zestaw: książkę, magnesik oraz eko torbę z ptaszkiem.
Latarnica poleca [vol. 43]
Z ogromną przyjemnością dwa tygodnie z rzędu spędziłam z tzw. "kocimi lekturami". Tak się złożyło, że kocia tematyka utworzyła stosik książek i wieczoram zasiadałam w fotelu, by otulić się nie tylko mruczeniem mojej kotki Myszy - nieodłącznej towarzyszki czytania - ale i tematyką pełną futrzastych bohaterów.
Z bijącym sercem wyczekiwałam na przybycie przesyłki od Wydawnictwa Mando z egzemplarzem "Kociej kawiarni". Bo jakaż lektura może być idealniejsza na jesienne listopadowe wieczorny nad tą, w której pachnie kawa, mruczy kot, a na dodatek przebywamy w pięknej Barcelonie.
Zastanawiałam się jaki potencjał może mieć historia rozgrywająca się w kociej kawiarni. A z drugiej strony dostrzegałam też oczywistą prawdę - jak może nie przemawiać powieść, w której będą koty i ludzie. Bo jak wiadomo, każdy pojedynczy kot to już osobna księga do opisania, a 7 kotów z książki Anny Sólyom to cała złożona historia pełna mruczącej mądrości.
Miałam ogromne oczekiwania wobec tej prozy. Potrzebowałam dobrej opowieści, która odsunie mnie po dniu pracy wystarczająco daleko od codzienności, bym całkiem przenosiła się do innego świata. Jak zwykle dopełniłam swojego rytuału czytelniczego - poza fotelem i punktowym oświetleniem na książkę był koc, kawa i kot. Idealne by zacząć "Kocią kawiarnię" prawda? Więc otworzyłam okładkę. Na lewym skrzydle zobaczyłam sympatyczną twarz Autorki i przeczytałam te kilka znaczących słów: "pisarka, terapeutka, absolwentka filozofii". Wszystko stało się jasne. To nie będzie zwykłe czytadło. Znajdę tutaj coś więcej i bardzo tego więcej pragnęłam.
Pierwszy był element zaskoczenia: historia Nagore wciągnęła mnie od samego początku. I to jak! Planowałam podzielić lekturę na kilka wieczorów, ale nie udało się. Gdyby nie wczesna pora wstawania do pracy połknęłabym całość na raz, a tak zajęło mi to dwa - idealnie spędzone - wieczory. Powieść składa się z 23 krótkich rozdziałów. Łatwo między nimi na chwilę przerwy (na dolanie jesiennej aromatycznej herbaty lub korzennej kawy) i zadumania nad właśnie przeczytanym fragmentem.
Bohaterką "Kociej kawiarni" jest Nagore, którą poznajemy w chwili tzw. życiowego dołka. Wszystko się jej zawaliło. Rozpadł się związek, biznes - który budowała z partnerem za granicą tym samym przestał istnieć, powróciła do kraju, nie ma pracy, nie ma stałych dochodów, wynajmuje mieszkanie w nietaniej Barcelonie. Jak przetrwać i nie popadać w depresję oraz coraz większe długi? Sytuacja wydaje się patowa i coraz bliższa ku najprostszemu rozwiązaniu - powrotowi do domu rodzinnego z podkulonym ogonem. Tego Nagore pragnie się ustrzec. Nie chce pokazać rodzicom życiowej porażki na wielu frontach.
Z pomocą przychodzi jej przyjaciółka, która ofiarowuje pomoc w postaci pracy w Barcelonie. To oznaczałoby koniec choć części problemów. Ale... Jest mały problem. Ta praca nie będzie mieć nic wspólnego z tym co dotychczas robiła, nie wykorzystuje też jej wykształcenia artystycznego i co najgorsze zmusi ją do skonfrontowani się ze swoim wielkim lękiem.
Na ten moment jedyne miejsce, gdzie mogłaby od razu podjąć pracę to posada współprowadzącej lokal kociej kawiarni. W czym leży problem? W życiu Nagore to akurat kwestia bardzo trudna i zdawałoby się nie do przeskoczenia. Cierpi ona bowiem ailurofobię czyli lęk przed kotami. Niezły start, prawda?
Postawiona przez życie pod ścianą decyduje się iść na rozmowę i tak poznajemy drugą bohaterkę tej powieści - japonkę Yumi. Yumi zdecydowała się przewalić swoje życie do góry nogami i przeprowadziła się do Hiszpanii by otworzyć tak popularne w jej ojczystym kraju Neko Cafe. Mamy więc dwie bardzo interesujące postaci, z dwóch zupełnie różnych kultur. A pomiędzy nimi na scenę wkracza 7 kocich bohaterów - podopiecznych kawiarni, koty o różnej historii i po wielu przejściach przeznaczone docelowo do adopcji.
Mogłabym tu dalej snuć tą opowieść, bo kiedy do niej powracam teraz myślami czuję tą samą przyjemność i ekscytację jak wtedy gdy ją dopiero karta po karcie odkrywałam, ale nie o to chodzi by streszczać całą książkę. Mamy więc Nagore i Yumi, siódemkę kocich terapeutów i mistrzów zen oraz kilka postaci, które dopiero się w tej opowieści pojawią i na zawsze wpłyną na dalsze losy obu pań.
Powieść Anny Sólyem ma idealnie dobrane motto, które znajdziemy przed 1 rozdziałem: Zdarzyło mi się mieszkać z mistrzami buddyzmu zen, a każdy z nich był kotem - Eckhart Tolle. To prawda. Koty potrafią nas wiele nauczyć i czasami wystarczy przyjrzeć się wnikliwie jak celebrują każdy dzień, co jest im bliskie, a co ważne by dostrzec, że są idealnymi terapeutami i uczą ludzi jak żyć pełnią życia nie marnując ani chwili na to co nieistotne.
Nagore zatrudnia się w kawiarni. Staje tam twarzą w twarz ze swoi lękiem, ale i z coraz wiekszą fascynacją patrzy na koty. Musi je bowiem karmić, czyścić im kuwety, jeździć z nimi do weterynarza. Jej niekoci dotąd świat staje się bardzo kotami wypełniony. Czy da radę długo tak wytrwać?
Relacja Yumi i Nagore to przepięknie oddane spotkanie różnych kultur ale i ludzi, dla których dotąd istniały zupełnie inne priorytety życiowe. Te dwa światy połączą koty. One stają się mostem porozumienia i nowej ścieżki do dalszego etapu życia. Bohaterka nagle musi przejść przez ten most by zacząć stąpać ścieżką po zerwanym związku, po powrocie do kraju, po poznaniu, że koty nie są takie straszne...
Życie Nagore wkracza w nowy etap, gdy w Neko Cafe pojawia się Marc (odtąd stały klient kawiarni) oraz nowy kot Sort - podrzutek. Po drodze poznajemy coraz bliżej wszystkich mruczących podopiecznych kawiarni (a ich imiona to: Cappucino, Sort, Chan,Smokey, Figaro, Likier i Shere Khan) i widzimy jak ważne życiowe nauki dają one Nagore. I tu dochodzimy do istotnej kwestii jeśli chodzi o tą książkę.
"Kocia kawiarnia" jest - poza doskonałą powieścią z bardzo sympatycznymi postaciami - jednak trochę terapią i wykładem z filozofii życia. Patrząc w ten sposób na tą książkę to czuć wyraźnie wykształcenie i pracę zawodową autorki jako terapeutki. Pięknie przemyciła w historię Nagore, Yumi i Marca oraz siedmiu kotów to, co może być bazą pod nowe, pełne i wartościowe życie. W kolejnych rozdziałach poznajemy jaką życiową naukę odkrywa Nagore od kolejnego podopiecznego Neko Cafe. Wystarczy tylko zacząć dostrzegać to co jest naprawdę ważne. A mistrzami w pokazywaniu tego są koty. Te doskonałe istoty o wielkiej wrażliwości mogą nas niejednej mądrości nauczyć. Kto ma w domu kota zapewne nie raz się o tym przekonał. To proste nauki zamknięte w takich prawdach jak:
[...] Koty są ekspertami od drzemek. W ten sposób radzą sobie z traumami. [...]
Zwalczanie stresu poprzez sen. [...]
Pierwsza zasada kociej filozofii - bądź szczerze autentyczna. [...]
Zachowaj czujność, a odkryjesz wokół nowe możliwości.*
- wszystkie cytaty z "Kociej kawiarni"
Niby oczywiste, ale jak trudno to dostrzec w codzienności pełnej pośpiechu. Książka Sólyem to opowieść o stracie, ale i o zysku. O tym co nas w życiu tłamsi, ale też o tym co może podnosić i sprawiać, że pofruniemy. Wydawca reklamując tą opowieść pisze, że ta historia otula lepiej niż ciepły kot. I jest w tym prawda. Ogrzałam się tą lekturą, podniosła mnie ona na duchu, dała dużo przemyśleń i ciepłych refleksji, pozwoliła też skonfrontować swoje życie z mądrościami przekazywanymi przez siedem kawiarnianych kotów. Czytelnik znajdzie tu też oczywiście opowieść o miłości, ale także o przemijaniu i wartości podejmowania ryzyka poprzez wkraczanie na nieznane ścieżki.
Podsumowując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Kocia kawiarnia
Tytuł oryginalny: Neko Cafe
Autor: Anna Sólyom
Tłumaczenie z hiszpańskiego: Joanna Ostrowska
Wydawca: Wydawnictwo Mando
Objętość: 192 strony
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Wydanie: I, Warszawa 2022
Poniżej okładka – front i tył oraz grafika na wewnętrznych skrzydełkach
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-12.25.18.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-12.25.29.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-12.25.48.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-12.26.32.jpg)
Poniżej własne kompozycje – inspirowane lekturą i wspólnym czytaniem tej książki z kotką Myszą
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-10.27.57.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-10.32.30-1024x768.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-10.38.03.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-10.38.35.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-10.41.11.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-10.44.13.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-10.45.42.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-10.50.32.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-10.57.20.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-11.00.44.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-10.28.05.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-10.53.08.jpg)
![](https://latarnica.pl/wp-content/uploads/2022/11/2022-11-05-11.02.18.jpg)
Fot. Latarnica / listopad 2022