Latarnica poleca [66]
Co zrobić i jak podejść do tematu, gdy ma się napisać o książce, która jest tak niewielka objętościowo, a mimo tego wzbudza tak wiele dobrych emocji?
Są takie opowieści, które od początku chwytają za serce. Nie będę udawać, że gdyby chodziło o książkę o sekretnej piekarni - pewnie nie zwróciła by ona mojej uwagi. Ale to krótkie dodatkowe słowo, że piekarnia jest "kocia" to już czyni z tej książeczki zupełnie inną historię. I chce się ją od razu poznać i zajrzeć co takiego skrywa.
Jak wspomniałam początek był idealny. Dlaczego? Bo oto od pierwszego zdania jasne jest miejsce akcji: Tallinn - stolica Estonii. No i już mnie autorka tym ma! Mamy bowiem kraj nadbałtycki, mamy perspektywy kocie - to mi się podoba i pragnę tylko wiedzieć jak się to wszytsko rozwinie.
W jednym z niedużych, drewnianych domów o kolorze niebieskim mieszkają dwa koty: Wilbur i Pchełka. (wszystko oczywiście widzimy strona po stronie na cudownych ilustracjach). Ale to nie domek z samymi kotami. Mieszka z nimi i ich ludzka obsługa - ot zwyczajna rodzina: Mama, Tata i Helka. I w zasadzie pewnie ich życie toczyłoby swoim utartym torem, gdyby nie postanowiono, że stary piekarnik - zużyty i nieatrakcyjny już wizualnie - należy wysłać na piekarnikową emertyturę i zakupić nowy. I tak w kuchni zachodzi zmiana. Ale zanim wjechał nowy sprzęt koty odkrywają, że za piekarnikiem w ścianie jest fantastyczna tajemnicza dziura. A dziura + koty to idelany duet. Wiadomo! Kot MUSI sprawdzić i zbadać osobiście takie miejsce - to leży w jego naturze.
Trudno pisać tak, aby jak najmniej zdradzić, bo nie będzie już uroku czytania i zaskoczenia treścią, ale pewnie każdy się domyśli, że koty odkryją coś ciekawego po tej drugiej stronie. Ale poza odkryciem nowych przestrzeni, które w końcu i porządnym kotom się znudzą musi być jeszcze jakiś super pomysł na wykorzystanie nowego terytorium. A że koty nęciły słodkości i ciasteczka to postanowiły rozkręcić biznes i mieć swoją piekarnię.
Wypieki mogą slużyć na własne potrzeby, ale mogą też dawać radość i innym stworzeniom. Koty z estońskiego domu miały wybór. Poszły zdecydownie jedyną słuszną drogą. A jaką? To już sami przeczytacie. Po drodze spotkają stada szczurów słuchające szczurzego rapu i myszy oraz różne gatunki ptaków co to okrychami ciastek nie pogardzą. Staną też na dodze biznesowej kociej konkurencji, a do ich duetu dołączy w domu wielkie kocisko Aksel.
Historia "Sekretnej kociej piekarni" wciąga w odbiorze dzieciaki, zostało to sprawdzone, przetestowane na małej grupie i chcą mieć ją czytaną i to nawet raz za razem. Ja dostrzegłam w książce Heleny Laks atuty, które spodobały się personalnie mnie - czytelnikowi już dorosłemu i dużo czytającemu. Ale oczywiście nie każdy uzna, że to historia warta pochylenia się nad nią. A ponieważ kocham to do czego serce samoczynnie szybciej bije to w "Kociej piekarni" urzekło mnie kilka rzeczy:
- miejsce akcji - stolica kraju nadbałtyckiego
- bohaterowie - zaradne sympatyczne koty o wdzięcznych imionach
- rozkręcany biznes - piekarnictwo - któż nie lubi rogalików, pączków, ciastek cynamonowych? (popularnym wypiekiem w Estonni jest tzw kringiel czyli drożdżowy wieniec cynamonowy)
- sympatyczny obraz rodziny razem ze starszym pokoleniem - osobą dziadka który zajmuje się Helką w trakcie jej choroby
- cudowne ilustracje Reginy Lukk-Toompere - chce się długo wpatrywać w detale rysunków i wsiąka się przez te obrazki w czytaną historię
Poniżej Tallinn - miejsce akcji "Sekretnej kociej piekarni", fot. wikipedia.org
Na koniec chciałabym dodać, że książka została wydana w ramach projektu tłumaczeniowego “Literackie zbliżenia”, dofinansowanego przez Komisję Europejską w programie Kreatywna Europa Kultura.
Reasumując: LATARNICA poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: „Sekretna kocia piekarnia”
Autor: Helena Laks
Przekład z estońskiego: Anna Michalczuk-Podlecki
Ilustracje: Regina Lukk-Toompere
Wydawca: Wydawnictwo EZOP
Wydanie I: Warszawa 2019
Objętość: 48 stron
Oprawa: twarda
Format: 24,5 x 21,6 cm
Poniżej front i tył okładki
Poniżej przykladowe rozkładówki
Poniżej sesja zdjęciowa z moją kotką Myszką - ogromną miłośniczką ciastek (oczywiście jest to towar w domu zakazany, ale czasami talerzyk z okruszków wyczyści)
Fot. Latarnica / maj 2025
Latarnica poleca [65]
Nie zawsze jest tak, że w cyklu Latarnica poleca pojawiają się książki otrzymane od wydawców i prezentowane tutaj na zasadzie umowy barterowej. Czasami wrzucam tutaj tytuły, które po prostu tak same z siebie do mnie przemówiły treścią lub zauroczyły stroną wizualną.
W przypadku "Jestem dużym tatą" zagrały oba czynniki. Czyli zachwyciła mnie treść oraz przepiękne nadmorskie ilustracje p. Moniki Pollak. Nie będę ukrywać w przypadku zakupu tej książki skusiła mnie latarnia morska na okładce (co sugeruje od razu też tematykę morską, z akjcą gdzieś na wybrzeżu) oraz to że tytułowy tata udaje kota i ma kocie uszy. Zapowiadało się niezłe zestawienie ulubionych motywów. I nie zawiodłam się!
Naprawdę bardzo lubię literaturę dziecięcą i młodzieżową. Absolutnie nie stronię od takich lektur, ale muszą mieć to coś. Nie jest żadną stratą czasu poświęcić się takim książkom pod warunkiem, że coś wniosą w nasze życie. Mnie opowieść Rafała Witka dała dużo przyjemności.
Główne atuty?
1/ akcja na wyspie Bornholm plus bałtycki rejs promem w obie strony
2/ kocie akcenty na duńskiej wyspie
3/ wciągająca treść
4/ fantastycznie oddana relacja tata/ kilkulenia córka
5/ zachęcająco oddane atrakcje turystyczne wyspy
6/ przepiękna strona wizualna - ilustracje sprawiające że nie tak szybko przekładałam strony (ponizej na fotografiach dowód)
W przypadku tak niedużych objętościowo książek trudno pisać coś o treści, aby nie zdradzać za wiele, ale dla zachęty chciałabym podszepnąć że "Jestem dużym tatą" umożliwia odbycie rejsu promem na Bornholm i z powrotem (bohaterowie płynęli z Kołobrzegu) i mamy okazję pobyć parę dni na tej bałtyckiej wyspie należącej do Danii.
Ja osobiście podczas czytania miałam uczucie jakbym sama tam odpoczywala i zwiedzała okolicę. Tak się w życiu bohaterów ułożyło, że mama musiała zostać w kraju i pracować w związku z czym ten wypad należał tylko do Taty i Małej (autor nie podaje imienia dziewczynki). Autor fantastycznie opisuje relację międzypokoleniową oraz atuty takiego wyjazdu z punktu widzenia osoby doroslej a także kilkuletniej. Każdy dostrzega na miejscu coś innego i inne aspekty tego wyjazdu ich zachwycają. Książka ma dużo ilustracji, mniej tekstu ale jest go na tyle sporo że możan mowić o mini powiesci bowiem akcja zamyka się w 13 rozdziałach.
Osobiście na Bornholmie nie byłam. Choć chciałabym tam popłynąć. mam jednak dośwoaczenie z rejsów po Bałtyku i wiem jak wyglądają kraje skandynawskie i jakie bywa ich wybrzeże i wysepki. Bornholm to ciekawy wybór jako atrakcja turystyczna. Na miejscu można zwiezdać wyspę autokarem a przy pobytach kilkudniowych czy dłuższych sprawdzają się rowery, które czekają już na turystów zaraz po zejściu z pokładu promu.
Kiedyś planując rejs na tą wyspę (niestetey nie doszedł do skutku, a miałam płynąć z Darłówka) od razu szukałam informacji czy są tam latarnie morskie. I oczywiście, że je mają, bo to w końcu wyspa i oznakowania nawigacyjne w postaci świateł są bardzo ważne. Tym bardziej warto udać się w taki rejs, który doświadczyli bohaterowie tej sympatycznej opowieści. W spisie latarni znalazłam 10 takich obiektow. Nie wszytskie są już dziś czynne, ale do fotografowana doskonałe. Na wyspie jest np. imponująca latarnia Dueodde (południowy krańniec Bornholmu ) - to najwyższa latarnia morska w Danii. Jej wysokość wynosi 48 m i aby się wspiąć na górny taras trzeba pokonać aż 196 schodów. Latarnia jest nowoczesna, bo została zbudowana w latach 60-tych XX wieku, a w 70-tych w pełni zautomatyzowana. Poniżej zdjęcie tej latarni z wikipedia.org
Rafał Witek jest Autorem ponad 40 książek dla dzieci. Zdobył też ważne nagrody m.in. Konkursu Literackiego im. Astrod Lindgren czy Nagrodę Literacką im. Kornela Makuszynskiego. Jeśli akurat jesteście na etapie czytania książek z dziećmi lub są już one samodzielnie czytające myślę, że warto podsunać im książki tego Autora.
Wydawca zaleca "Jestem dużym tatą" dla dzieci w wieku 6+ i przyrownuje ją swoją kameralnością i klimatem do słynnych i lubianych "Dzieci z Bullerbyn". Nie może być lepszej rekomendacji.
Poniżej wyspa Bornholm - miejsce akcji książki oraz jej położenie względem naszego wybrzeża - Google Maps
Zdecydowanie: LATARNICA poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: „Jestem dużym tatą, ale czasami udaję kota”
Autor: Rafał Witek
Ilustracje: Monika Pollak
Wydawca: Wydawnictwo Literatura
Wydanie I: Łódź 2021
Objętość: 96 stron
Oprawa: twarda
Format: 17 x 22,5 cm
Poniżej front i tył okładki
Poniżej wewnętrzna wyklejka i spis treści:
Poniżej przykladowe rozkładówki:
Oczywiście książka była czytana i przeżywana z Myszką
Latarnica poleca [64]
[…] To Shinjuku, znikają tu i ludzie , i koty.
Długo zastanawiałam się od czego powinnam zacząć, aby w najprostszy, ale zarazem najszczerszy sposób przekazać wam, jakie emocje wzbudziła i jakie struny duszy poruszyła we mnie powieść Duriana Sukegawy „Koty z Shinjuku”. Może zacznę zupełnie nietypowo, ale ta książka, również nie jest czymś pisanym według określonego, znanego schematu i nie daje się łatwo zaszufladkować.
Aby wejść w klimat opowieści Sukegawy i się w niej wygodnie rozsiąść trzeba zrozumieć cztery pojęcia.
Po pierwsze Shinjuku. To jedna z dzielnic Tokio - stolicy Japonii. Czym się charakteryzuje? Popularnie, gdy o niej mówimy myślimy o dużej dzielnicy rozrywkowej, biznesowej i handlowej skupionej wokół stacji o tej samej nazwie. Jest to dzielnica kontrastów. Z jednej strony nowoczesne biurowce i centra handlowe, z drugiej skupisko starych domów, w których umieszczono gastronomię i sklepiki.
Po drugie izakaya. Tym określeniem można nazwać coś na kształt japońskiego pubu, gdzie serwuje się zarówno alkohole jak i dość proste dania, w tym także z grilla. Często poza stolikami mają one tzw. miejsca przy barze i są nieznacznych rozmiarów.
Po trzecie Koto-lotek. To już określenie powstałe na potrzeby tej konkretnej książki, ale istotne bo od tej nieoficjalnej gry popularnej wśród bywalców jednego z miejscowych pubów wszystko się zaczyna. Hazardowa zabawa polega na bstawianiu i wytypowaniu imienia kota, który jako pierwszy objawi się klientom siedzącym przy długim barze w małym okienku widocznym naprzeciwko nich.
I po czwarte mapa rodzinna kotów. To również pojęcie powstałe na potrzeby tej konkretnej historii. Jest to kartka papieru przywieszona do lodówki w pubie o nazwie „Karinka” w dzielnicy Shinjuku. Ukazuje i opisuje 17 kotów kręcących się wokół lokalu i pojawiających się na jego tyłach. Teren ten jest widoczny z baru przez małe okienko, a koty często zatrzymują się w nim i patrzą na pijących wewnątrz klientów. 17 kotów - 17 imion i charakterów spośród których można typować i obstawiać, by brać udział w Koto-lotku.
I te cztery słowa są niejako klamrą spinającą tą opowieść, która zaczyna się od przypadkowego przyjścia bohatera do jednej tokijskiej izakayi. Nie planował tam wejść, nie znał tego lokalu, ale znał inne analogiczne puby i często do nich zaglądał po pracy, aby odreagować stresy dnia codziennego. A rzeczywiście miał powody by szukać ukojenia, bowiem praca mocno dawała mu się we taki ze względu na osobę szefa i konkurencję oraz dociskanie wydajności i efektywności do maksimum.
W „Kotach z Shinjuku” śledzimy pewien etap zawodowy chłopaka, który marzył o pracy w mediach - radiu, czy też telewizji, chciał tworzyć i pisać dobre scenariusze. Nazywa się Yamazaki Seita choć bywalcy pubu „Karinka” będą się do niego zwracać skrótowo po prostu Yama. Jednak życie nie układa się mu według marzeń. Ma kiepskie dorywcze zajęcia by cokolwiek zarobić, wynajmuje nieciekawą klitkę u japońskiej rodziny, a procesy rekrutacyjne do prac, z którymi chciałby związać życie odrzucają go już na etapie składania papierów, bowiem Yama jest daltonistą, a firmy medialne zaznaczają, że osoby z tą wadą wzroku nie mają czego u nich szukać.
Tak się jednak składa, że na jego drodze pojawi się Kazuki Nagasawa znany twórca scenariuszy filmowych i radiowych mający swą własną agencję. Podczas rozmowy przy alkoholu w Karince czuje jakiś drzemiący potencjał i daje chłopakowi szanse zatrudniając go. Ma odtąd planować programy TV z wyprzedzeniam, robić dla nich tzw research i opracowywać bieżące informacje.
Można by powiedzieć, że dla Yamy to jak wygrana życiowa, ale w praktyce okazuje się, że jest wyrobnikiem pracującym ponad swoje siły 7 dni w tygodniu będąc do dyspozycji szefa 24 godziny na dobę. I zadania, które stara się dobrze realizować wcale mu nie wychodzą. A konkurencja w firmie jest ogromna i oczekiwania szefa jeszcze większe, bo liczy się tylko oglądalność i sukces.
Durian Sukegawa w przejmujący sposób ukazuje atmosferę pracy w dużej medialnej agencji w której trwa nie tylko wyścig szczurów, ale co najgorsze szef stosuje mobbing i ucieka się do przemocy wśród pracowników, nie rzadko używając agresji w postaci szturchania czy ich bicia.
Równowagą dla problemów w pracy i nieustannych porażek - bo jak wykrzyczał mu zwiedziony szef w twarz: z 50 napisanych pytań do popularnego teleturnieju wybrano tylko jedno a 49 odrzucono i wyrzucono do kosza - stało się spotkanie z Yumą - dziewczyną pracującą za barem w Karince jak i obsługującą grill i serwującą potrawy. To dzięki niej poznał bliżej sylwetki kotów z zaplecza lokalu i nawiązał znajomości z ekscentrycznymi stałymi bywalcami przyłączając się do zabawy w Koto-lotka. Dzięki stałym Klientom dowiedział się, że to Yume stworzyła i narysowała rodziną mapę kotów i dokarmia je regularnie.
Przypadkowe wejście do „Karinki” stało się z czasem stałym rytuałem i bohater odwiedzał ten pub kiedy tylko mógł. Yume odkryła przez nim nowy nieznany świat - świat bezdomnych kotów z Shinjuku, który dla niej był bardzo ważny, bo ceniła ich towarzystwo bardziej od ludzkiego. Jak sama się zwierzała:
[…] Miałam kilku kolegów, przed którymi mogłam się otworzyć, ale większości ludzi nie ufałam, dlatego nawet teraz nie potrafię rozmawiać i nie bardzo wiem, na czym polega „normalność”. Lepiej czuję się w towarzystwie kotów niż ludzi.
Oczywiście w całej tej historii z czasem więź między Yamazakim, a Yume znacznie się zacieśni. Doświadczą pięknych chwil i odkryję się dla siebie nawzajem obnażając swoją przeszłość, obawy, bolączki codzienności, traumy, ułomności ciała.
Powieść Sukegawy bardzo mnie zaskoczyła na poziomie głębokiego wejścia w analizy trudnych tematów - mniej popularnych w literaturze. Aby nie zdradzać treści powiem tylko, że na kartach powieści zmierzymy się z alkoholizmem, depresją, samobójstwem, próbą morderstwa, złym i ciężkim losem bezpańskich zwierząt, mobbingiem, byciem transwestytą w uporządkowanym świecie bankowości, przemocą, molestowaniem seksualnym, dojrzewaniem w sierocińcu… Dużo tego i naprawdę mocno daje to po psychice Czytelnika. Zdecydowanie spodziewałam się lżejszej lektury, a dostałam tzw. ciężki kaliber. Ale nie piszę tego w kontekście krytycznym. Tak jak dla chłopaka Yume pokazała mu nowy nieznany śwat, tak i mnie się oczy otworzyły na aktualne problemy życia we współczesnym Tokio. Oczywiście wiele z tych problemów jest ponad narodami i płciami. Wszyscy mniej lub bardziej się o nie ocieramy lub w nie wchodzimy.
I choć patrząc na te trudne doświadczenia bohaterów można by się bardzo zdołować Autor pilnuje by ostatecznie ponad całą tą historię na wierzchu zostało podstawowe przesłanie, które próbuje nam wpoić. Podporządkowane korporacyjne życie Yamy było pracą wykonywaną dla mas, anonimowego widza i statystyk oglądalności. Czyli tak naprawdę dla nikogo. Yume starała się obudzić w chłopaku to co zawsze w nim było czyli że pisząc choćby scenariusze ma się skupić na jednostce, Nigdy nie dogodzimy wszystkim… Porusza też w nim jego poetycką cząstkę duszy, którą dawno temu uśpił, przez co w powieści mamy możliwość przeczytania również kilka pięknych wierszy o kotach.
Historia kończy się kilkadziesiąt lat później kiedy to Yamazaki i Yume mają szansę ponownie się spotkać i spojrzeć na to co chcieli zrobić ze swoim życiem, a co ostatecznie zrobili. To przepiękny mądry finał, w którym kluczową rolę odegra ręcznie przepisywany tomik wierszy pt „Koty z Shinjuku”. Idealnie podsumowuje to kilkukrotnie powtarzane przez bohatera zdanie w ostatnim rozdziale, które specjalnie powraca, aby podkreślić wagę tego stwierdzenia:
„Czasami przyszłość umyka wszelkim wyobrażeniom”
Ostatnio dość intensywnie wkręciłam się w czytanie współczesnej prozy japońskiej i koreańskiej i jestem tymi światami zachwycona. Te książki są inne, od razu się czuje, że powstały w kulturach wschodnich. Do tego bardzo często istotą rolę odgrywają w nich koty, które dla ludzi wschodu są ważne i bardzo przez nich wielbione. To tylko każde mi dalej poszukiwać interesujących nowych tytułów i autorów z tego kręgu kulturowego.
A co do „Kotów z Shinjuku” to zdecydowanie: LATARNICA poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: „Koty z Shinjuku"
Autor: Durian Sukegawa
Przekład: Małgorzata Samela
Ilustracja kotów: Anna Brzezina
Wydawca: Wydawnictwo Yumeka
Wydanie I: Katowice 2025
Objętość: 204 strony
Oprawa: miękka ze skrzydełkami, okładka z lakierem wybiórczym
Poniżej front i tył okładki
Poniżej wewnętrzna tylna okładka z mapę rodziny kotów oraz przykladowe rozkładówki
Poniżej sesja zdjęciowa z moją domową kocicą Myszką - wierną czytelniczką - bez niej nie czytałabym tyle ile czytam bo towarzystwo kota do dobrej książki to idealne dopełnienie
Recenzja powstała dzięki współpracy barterowej z Wydawnictwem Yumeka - serdecznie dziękuję za egzemplarz książki!
Latarnica poleca [63]
Ze zbiorami opowiadań mam problem. Od zawsze. Choć bardzo je lubię (a nie każdy miłośnik książek lubi sięgać po tą formę) zazwyczaj ostatecznie sprawiały mi zawód. Dlaczego? Statystycznie rzecz ujmując najczęściej zawierały kilka świetnych tekstów, parę średnich no i kilka takich, które całkowicie zabijały ich ostateczną ocenę. Po każdej takiej lekturze byłam zła na te słabiutkie historie, które zapadały w pamięć najdobitniej i tak naprawdę nigdy nie powinny się znaleźć w druku. Nie wiem czy w przypadku zbioru jednego autora - pisarze czasami na siłę dopisują kilka opowiadań na zlecenie wydawcy by objętość gotowej książki była obszerniejsza bądź spełniała wymogi jakiejś serii - tak czy inaczej podchodzę do takich wydawnictw naprawdę ostrożnie.
Kiedy zobaczyłam w sieci zapowiedź antologii opowiadań polskich autorów o kotach w głowie miałam tylko jedno! „Tak! Tak” Wspaniale. To kiedy premiera?” Ale za chwilę przyszło otrzeźwienie czytelnicze. Rety! Temat, który kocham i wielbię w literaturze, a który zapewne paru zaproszonych pisarzy totalnie położy i nie wyczuje klimatu. Czy wszyscy zebrani to kociarze? Czy mają pojęcie o tych zwierzakach? Dzielą z nimi pisarską codzienność? A jeśli nie, co z tego wyniknie dla książki o idei samej z siebie bardzo słusznej i pożądanej na rynku wydawniczym. Nie miałam okazji dotrzeć na specjalne spotkanie poświęcone temu wydawnictwu na Poznańskich Targach Książki w marcu tego roku. Z jednej strony żałuję, z drugiej i tak byłabym dopiero przed lekturą i niewiele wiedziała o tym co zawiera.
Od razu się przyznam. Przelatując szybko wzrokiem po nazwiskach autorów zaprezentowanych na okładce znałam i kojarzyłam tylko jedno - Katarzyny Bereniki Miszczuk. A jak wyszło po przeczytaniu notki o tej pisarce - kojarzyłam osobę, która jest współzałożycielką Wydawnictwa Mięta - dzięki któremu trzymam teraz ten koci zbiór w rękach.
Kiedy rozpakowałam paczkę od Wydawcy lekko się przeraziłam objętością książki. Prawie 400 stron - kiedy ja to przeczytam? Nie wspominając czasie potrzebnym do ułożeniu sobie w głowie opinii, a potem przelaniu wszystkiego na słowa. A jednak 11 opowiadań i 396 stron zabrało mi z życia tylko 3 świetnie spożytkowane kwietniowe wieczory. Wędrowałam od jednej historii do drugiej i jakoś tak trudno było się powstrzymać i odłożyć książkę na półkę. Może też dlatego, że zebrani pisarze są reprezentantami przeróżnych gatunków literackich, mają odmienne doświadczenia zawodowe, inne ścieżki życiowe co ostatecznie zaowocowało totalnie nieporównywalnymi do siebie opowieściami o naszych kociskach. Poczytamy typową obyczajówkę, romans, fantasy, kryminał czy horror. A w każdej odsłonie mamy inne oblicze kota i inne role jakie mogę pełnić w życiu człowieka.
Wiadomo, że przy tego typu wydawnictwach nie ma co mówić - nawet ogólnikowo - o treści, bo zdradzi się zbyt wiele. Ale nie będę spoilerować jeśli napiszę, że oto mamy na rodzimym rynku bardzo udaną antologię tematyczną, której głównym motywem są koty. Brzmi cudownie dla kociarzy? I tak naprawdę jest!
Wychodząc z założenia, że kilka story będzie słabszych robiłam sobie krótkie notatki o każdym opowiadaniu i nadawałam mu już po przeczytaniu ocenę. Jakie było moje zdziwienie - gdy już po dotarciu do końca ostatniego 11-tego opowiadania spojrzałam na moje oceny (w skali od 1-5 gdzie 5 to najwyższa nota) i nie znalazłam ani jednego poniżej solidnej noty 4+. [!] Ewenement? Na to wygląda i wyjątek od reguły! Już nie mogę narzekać na zbiory opowiadań i wrzucać je do jednego worka.
Bardzo podoba mi się, że zawarte w „Kiciusiach, kotach, sierściuchach” teksty są tak różne, a ich motyw główny - czyli KOT - potraktowany na różnych poziomach gatunkowych. Poznawałam te historie mierząc się z silnymi emocjami. Bo wywołują one cały ich wachlarz. Był strach, rozpacz, zdenerwowanie, smutek i przyjemne ciepło rozlewające się po duszy. Nawet broniłam i łezkę przejmując się losem dwóch bohaterów. Bo koty dają nam tak wiele dobrego, a my ludzie bywamy potworami i często obchodzimy się z nimi paskudnie. Nie we wszystkich opowiadaniach koty są traktowane dobrze i godnie. Ale każda historia wciąga od pierwszej stron.
Oczywiście mam swoich faworytów. To te przy których zapisałam bez wahania notę 5. I na 11 tekstów dostało ją 7 kocich opowieści. Zaproszeni pisarze wspaniale wywiązali się z tego trudnego tematycznie zadania. Bo koty to cały złożony wszechświat i zwierzęta wciąż nie do końca oswojone i zależne od ludzi. Można by o nich tomiska pisać i nigdy do końca nie odkryć wszystkich kart. Ale to zwierzaki doskonałe, piękne same z siebie, a kiedy już nam zaufają powinniśmy czuć się najbardziej docenionymi i wyróżnionymi istotami na ziemi.
Futrzani bohaterowie antologii „Kiciusie, koty...” to zwierzęta dzielące z nami mieszkania i domy, ale też dzikie istoty z tajemniczych światów. Jedni je kochają, a drudzy nienawidzą czy zupełnie nie rozumieją ten kotomannii jaka opanowała współczesny świat i internet. Ale nie oszukujmy się, to one rządzą mediami społecznościowymi, to ich historie często wyciskają łzy i pozwalają w dobroczynnych zbiórkach osiągnąć ogromne sumy na ich ratowanie, ale to również i one traktują nas jak osobistą służbę i nie mają z tym żadnego problemu.
Koty opanowały współczesny świat. Potrafią sprzedać niemal wszystko, zachwycają swym majestatem i tajemniczością. Nie mają wypisanych uczuć na pyszczkach. Wiem coś o tym, bo sama dzielę życie z kotką adoptowaną ze schroniska i to ona towarzyszyła mi całej lekturze „Kiciusiów, kotów, sierściuchów’. To mój drugi kot. Poprzedni również był adopciakiem po przejściach. I nadal czuję ze wiele mam jeszcze do odkrycia o tym gatunku.
Czy zachęcałabym do przeczytania tego zbioru Wydawnictwa Mięta? Kociarzy namawiać nie trzeba, równie mocno jak koty większość z nich kocha książki, więc ten tytuł jest obowiązkowym w ich biblioteczkach. A każdy inny Czytelnik i miłośnik książek? Według mnie te teksty się obronią i spodobają, bo to kawał dobrego pisarstwa. Jeśli ktoś lubi opowiadania powinien sięgnąć i po nie, a może odkryje nawet w nich dla siebie koty, które nie wzbudzały dotąd żadnych emocji.
Na koniec muszę dorzucić jeszcze mój zachwyt warstwą edytorską. Tom jest przepięknie wydany - sztywna oprawa, tłoczenia, przepiękna okładka ze świetnie uchwyconymi mruczkami robi swoje! Aż chce się przesuwać po papierze dłońmi. Do tego każde opowiadanie zaczyna się indywidualną ilustracją z kotem. Sama przyjemność oglądania i brawa dla ilustratorki. Wydawca do tego zachwytu dorzucił jeszcze niespodziankę w przesyłce egzemplarza recenzenckiego, bowiem w książce znalazłam zakładkę i naklejkę, a sam tom był opasany sznurkiem z słodką zawieszką z kotem. Bardzo mnie to szarpnęło za serducho jako kociarę.
Reasumując LATARNICA poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: „Kiciusie, koty, sierściuchy” - antologia
Autor: różni autorzy: Tomasz Betcher, Karolina Głogowska, Magdalena Kruszewska, S.J. Lorenc, Ewa Małecki, Katarzyna Berenika Miszczuk, Joan Neumann, Aga Sana, Wojciech Wojnicz, Marek Zychla, Izabela Żukowska
Ilustracje: Marta Róża Żak
Wydawca: Wydawnictwo Mięta
Wydanie I: Warszawa 2025
Objętość: 396 stron
Oprawa: twarda, szyta, z tłoczonymi napisami
Poniżej front i tył okładki, wyklejka z kocimi łapkami oraz spis treści
Poniżej wybrane strony książki i przepiękne ilustracje otwierające kolejne opowiadania
Poniżej moja ulubiona modelka i towarzyszka wszystkich lektur – kotka Mysza i jej chwile z "Kiciusmiami, kotami, sierściuchami”
Recenzja powstała dzięki współpracy barterowej z Wydawnictwem Mięta
Tak wspaniale wyglądała przesyłka z antologią, która do mnie dotarła i zaskoczyla miłymi kocimi dodatkami
Latarnica poleca [62]
Dla kociarzy była to zapewne najbardziej oczekiwana premiera wiosny tego roku. Odkąd w mediach społecznościowych na kilka tygodni wcześniej zaczęły pokazywać się reklamy z przyciągającym uwagi zdjęciem czarno-białego kotka na uroczym i stonowanym miętowe tle z dopiskiem Zaleca się kota nikt z miłośników tych zwierząt nie przeszedł wobec tej informacji obojętnie. Ja od razu zapisałam sobie w kalendarzu datę premiery i dosłownie odliczałam dni. Niestety czasami bywa tak, że jak na coś bardzo czekamy i z góry zakładamy, że będzie to produkt najwyższej klasy może przyjść wielkie rozczarowanie. Z ogromnymi obawami sięgnęłam po książkę z piękną okładką, z której patrzyły na mnie dwa urocze kocie pyszczki. Nie chciałam rozczarowania, chciałam idealnej lektury dla miłośnika kotów, takiej która niesie ciepło, nadzieję i jest po prostu fantastyczną i wciągającą historią.
Co dostałam w zamian?
Wydawca absolutnie miał rację wrzucając na rodzimy rynek tą książkę. Będąc już bestsellerem w Japonii, gdzie jak wiadomo koty darzy się szczególnym uczuciem i czułością, w Polsce również musiała się sprawdzić i trafić prosto w serce każdego kto dzieli swoje życie prywatne czy zawodowe z tymi niezwykłymi zwierzętami.
Jak z każdą nową książką, pierwsze kilkanaście czy kilkadziesiąt stron to czas poznawania się, wyczucia stylu, klimatu, rozpoznania terenu, po którym będziemy się z bohaterami poruszać czy gatunku literackiego. Mnie to rozglądanie się po nieznanej okolicy zajęło zapewne ponad 20 stron pierwszego rozdziału, ale potem już poczułam o co w tym chodzi i w jakie zakamarki ludzkiego i kociego życia chce nas poprowadzić autorka. No i wpadłam po uszy w jej opowieść!
„Zaleca się kota” tworzy 5 różnych (choć nie tak do końca) historii. Akcja rozgrywa się w Kioto i kluczowym jej elementem jest niepozorny budynek w ciemnym zaułku, gdzie na piętrze trafia się prosto pod drzwi pewnej klinki, o której przekazują sobie informacje ludzie tzw marketingiem szeptanym. Czasami przypomina to zabawę w głuchy telefon, informacje są ciut modyfikowane i zmieniane, ale kto chce i naprawdę tego potrzebuje trafi pod te właściwe drzwi, a one się dla niego otworzą.
Czym jest klinika Kokoro? To takie jakby połączenie gabinetu psychologiczno-psychiatrycznego. Ale jeśli ktoś myśli, że polega to na wielokrotnym powracaniu pacjentów i długich rozmowach czy sesjach z lekarzem to bardzo się myli. Wizyty tam są bardzo krótkie i odbywają się niemal w pośpiechu. Trafiają do niej ludzie z problemami, tacy którzy już wcześniej przeszli przez wiele innych terapii i całą gamę leków zaleconych przez lekarzy psychiatrów. Jednak nadal borykali się z codziennością i nie radzili problemami w życiu. Toteż są bardzo zaskoczeni, gdy zostają postawieni przed aktem jedynej słusznej metody stosowanej w Kokoro. Na wszystkie bolączki tego świata wypisuje się tam receptę na kota. Koty dobierane są pod pacjenta i jego bolączki i w zależności od sytuacji wydawane są na czas określony od kilku do kilkunastu dni. "Klient" wychodzi z budynku z transporterkiem z kotem i dużą papierową torbą z tzw. zestawem startowym (kuweta, żwirek, miseczki, karma).
Aż sama poczułam zaskoczenie, gdy pierwszy pacjent dostał kota w celach terapeutycznych. Zastanowiłam się jak ja sama bym się czuła nie mając dotąd zwierzaka, nie znając kotów, a tu nagle takie zalecenie z góry od lekarza. Uwierzcie, prawie wszyscy bohaterowie 5 uroczych historii są totalnie zszokowani takim obrotem sprawy. A mamy tu naprawdę różne postacie z różnych środowisk i zupełnie inne życiowe perypetie.
W „Zaleca się kota” Sho Ishida przedstawia nam młodego pracownika ogromnego biura maklerskiego, w którego w pracy stosuje się mobbing, mamy też kierownika call-center, który nie radzi sobie z nową podesłaną i narzuconą odgórnie przełożoną; w trzeciej historii bohaterką jest córka, która jako nieletnia trafia do Kokoro wraz z matką, bowiem w jej szkole utworzyły się dwie frakcje w klasie i trzeba przynależeć do jednej z nich, co budzi w niej rozterki, bo nie identyfikuje się z żadną grupą. Czwarta opowieść pokazuje nam życie ambitnej pani projektant, która tworzy ekskluzywną galanterię - głównie torebki - by po jej historii przejść do ostatniej bohaterki - tradycyjnej japońskiej gejszy, która nie ma własnego dom, ale pracuje i żyje w tzw. domu gejsz kształcącym przyszłe adeptki tego zawodu.
Jak widać zupełnie inne środowiska, inne problemy, inne oczekiwania życiowe. Ale wszystkich połączy fakt, że w ich życie wkroczą koty. Koty jako lek na wszystko, koty jako stabilizator emocji, terapeuci, wywoływacze uśmiechu i panaceum na bezsenne noce i niechęć zmierzenia się z każdym kolejnym dniem.
Jestem ogromnie zaskoczona uniwersalnością tej powieści i jej ciepłem. Jest w tej książce tyle dobrych emocji pojawiających się w życiu bohaterów od chwili, gdy wracają z transporterkim z kotem do swoich domów. Oczywiście to wszystko nie działa tak prosto jak pstryknięcie włącznika światła, ale jednak obecność stworzenia tak cudownego jak kot sprawia, że zaczynają zupełnie inaczej patrzeć na rzeczywistość i odradzają się w nich dawno zapomniane uczucia i emocje. Bywa, że po długich miesiącach po raz pierwszy zaczynają się uśmiechać, odczuwać nad czymś zachwyt i mają poczucie odpowiedzialności za drugą, słabszą istotę. Koty leczą nie tylko tych ludzi, ale uzdrawiają atmosferę w ich rodzinach, miejscach pracy - w zasadzie tak jak ja to na co dzień obserwuję wśród znajomych. Jakże to często obecność czworonożnego przyjaciela zmienia na lepsze wszystko.
Autorka (rocznik 1975) jest zdecydowanie miłośniczką tych zwierząt i doskonałą ich obserwatorką. Ogromnie mnie rozczulały te strony, na których były opisywane pierwsze wspólne chwile kotów z ludźmi, których miały leczyć. Jakże wiele tam trafnych obserwacji, najdrobniejszych gestów, mowy kociego ciała. Jak się to czyta czuje się miękkie futro pod dłonią, słychać delikatne mruczenie, bije w nas ciepło ich ciała, oczami wyobraźni zachwycamy się doskonałością proporcji budowy, jego zwinnością, cichym stąpaniem po naszej codzienności na cudownych słodkich kocich łapkach (tak bardzo, że będą zawodową inspiracją pani projektant z 4 rozdziału). Takie drobne spostrzeżenia i oczywistości cieszyły moje czytelnicze oczy jak nigdy:
[...] "Z jednej strony przyciąga uwagę, z drugiej jest cichutka... Takie chyba właśnie są koty" - pomyślał Shuta. (rozdz. 1, str 23)
[...] - To właśnie działanie kotów. To uczucie, że nie chce się wypuszczać z rąk ich ciepła, zostaje w sercu na zawsze. (rozdz. 4, str 212)
Mam wrażenie, że „Zaleca się kota” może u Czytelników na całym świecie spełnić dwojakie zadanie (a nie przesadzam, bo prawa do publikacji sprzedano do 30 krajów!). Z jednej strony po książkę sięgnie każdy kociarz, bo on już wie, że wobec zła tego świata najlepiej maszerować ramę w ramię z kotem, że jego obecność czyni naprawdę cuda. Z drugiej strony ja kupowałabym tą książkę jeszcze „niezakoconym” osobom, a borykającym się z różnymi bolączkami ducha czy ciała wierząc, że może odkryją w swoim sercu te magiczne drzwi i dopuszczą do siebie myśl, po prostu zaryzykować i adoptować kota.
Ogromnym atutem jest też pozytywne przedstawienie zawodu weterynarza (ważnym elementem tej historii jest klinika dla zwierząt starszego już pana o ogromnym doświadczeniu) oraz informacje o prokocich organizacjach i schroniskach, gdzie można znaleźć przyjaciela na całe życie. Sho Ishida zastosowała również w swojej powieści zabieg, który bardzo lubię w książkach - mianowicie, że w niepołączonych pozornie ze sobą historiach bohaterowie się gdzieś ze sobą na dalszym planie spotykają, mijają, wchodzą w większe i mniejsze interakcje. Mała podpowiedź, zwróćcie uwagę na imiona bohaterów i kotów, pod koniec książki wszystko zacznie się wam pięknie jak w prawie gotowych puzzlach układać w jeden klarowny obraz. Naprawdę finał zrobił na mnie wrażenie, a poza tym dwa wieczory spędzone z tą książką uważam za jedne z najlepszych od tygodni.
„Zaleca się kota” otoczyło mnie jak mięciutki koc i i rozgrzało jak gorąca herbata, a na dodatek ja już miałam podczas całej tej lektury moją własną kocią terapeutkę na kolanach. W ogóle nie mam wątpliwości, że tak po prostu, po ludzku jednym z najważniejszych zaleceń życia jest to proste stwierdzenie: ZALECA SIĘ KOTA.
Na koniec optymistyczna wiadomość dla tych, którzy są już po lekturze i wciąż pozostają z błogim uśmiechem na twarzy. Jest już kontynuacja tej powieści, a na polski rynku wyda ją to samo wydawnictwo Marginesy. Już nie mogę się doczekać.
Reasumując: LATARNICA poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: „Zaleca się kota”
Autor: Sho Ishida
Ilustracje: Arisa Shimoda
Wydawca: Wydawnictwo Marginesy
Wydanie I: Warszawa 2025
Objętość: 260 stron
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Poniżej front i tył okładki
Poniżej wybrane strony książki
Poniżej moja ulubiona terapeutka i lek na wszytsko - kotka Mysza i jej chwile z "Zaleca się kota"
Recenzja powstała dzięki współpracy barterowej z Wydawnictwem Marginesy
Tak wyglądała tajemnicza przesyłka, która do mnie dotarła a w niej cudowny zestaw recenzencki
Latarnica poleca [61]
Czy lubicie powracać do ulubionych bohaterów książkowych? Czy macie tak jak ja, że bardzo przyzwyczajacie się do świata książki, w której aktualnie przebywacie i żal wam jest pod koniec czytania rozstania i z tymi miejscami i postaciami? Mnie zazwyczaj dopada taki smutek, gdy docieram do finałów historii książkowych. Czasami wręcz zwalniam z tempem czytania, by jeszcze trochę nacieszyć się tym wykreowanym przez pisarza światem.
Wombat Maksymilian jest takim bohaterem, do którego można na szczęście powrócić jak do dobrego kumpla i przeżyć z nim nowe przygody. 12 listopada miała miejsce premiera - obok misji na dachu świata - kolejnych przygód Wombata Maksymiliana - tym razem w Chinach. Nikomu nie trzeba dziś mówić jaką potęgą gospodarczą jest w obecnych czasach to państwo i jak wiele wokół nas i w naszych domach produktów wyprodukowanych właśnie w tym ogromnym i bardzo gęsto zaludnionym kraju. Byłoby dziwne, gdyby Wombat Maksymilian przemierzając Bhutan czy Nepal nie trafił do tej azjatyckiej krainy, której zawdzięczamy mnóstwo wciąż używanych wynalazków nawet sprzed tysięcy lat.
Maksiu jest wciąż w niekończącej się podróży i przeżywa nadal swą wielką przygodę. Nie po drodze mu powrócić do rodzimej Australii i martwiącej się tam o niego rodziny. Czasami dopada go myśl o powrocie, ale kiedy kończy się jedna misja, zaraz zaczyna kolejna. Musi stale iść przed siebie, choć sam najchętniej to by przed sobą kopał tunele, bo przecież to wombatom wychodzi najlepiej. A jemu na pewno, skoro przekopał się z rodzinnych stron aż na inny kontynent.
Dla przypomnienia wombaty to małe, okrągłe włochate stworzenia z rodziny torbaczy. Lubią zajadać korzonki i roślinki czyli to klasyczni wegetarianie. Ich ojczyzną jest kontynent australijski. W trzecim tomie przygód tego słodkiego zwierzaka (a każdy nadaje się do czytania jako samodzielna niezależna powieść podróżnicza) przemierzamy z Maksymilianem kraj zwany Chinami. Nasz bohater jak zwykle nie potrafi rozpoznać, gdzie tym razem rzucił go los, ale znajduje na swojej drodze miejscowego przewodnika. Tym razem takim nieocenionym pomocnikiem i przyjacielem zostaje szczurek o imieniu He. Maksymilian w życiu nie przypuszcza, że w Państwie Środka przyjdzie mu znienacka spotkać się ze swoją rodziną, choć będą to raczej same kłopoty, z których trzeba będzie jakoś po wombaciemu z honorem wybrnąć.
W „Wombacie Maksymilianie i rodzinie w tarapatach” mamy okazję poznać bliżej postać jego starszego brata Klopsa. Dlaczego futrzak nosi takie imię dowiecie się również z tej historii. Autor Marcin Kozioł użył w tej opowieści takiego zabiegu, że Klopsik szukający Maksymiliana w różnych krajach ma osobno poświęcone mu rozdziały, których jest narratorem i które są czytelnie wyróżnione w książce. Póki się oboje nie spotkają oko w oko samotnie przemierzają nieznane sobie kraje. A wszystko przez tęskniącą za bratem ich młodziutką siostrę Malinkę. To ona wywołała lawinę niefortunnych zdarzeń, bowiem przy pierwszym wyrwaniu się Maksia w świat wskoczyła za nim w jego wykopany wombaci tunel i… no właśnie. Wpadła w prawdziwe tarapaty! Mamy więc nie tylko powieść podróżniczą, ale wręcz konkretne wątki gangstersko-kryminalne.
Jeśli „Rodzina w tarapatach” będzie waszym pierwszym spotkaniem z tymi bohaterami to możecie się zastanawiać co znaczą te wombacie łapki z tajnym szyfrem. Od razu rozwieję wasze wątpliwości. Książki o Wombacie Maksymilianie to coś więcej niż zadrukowane strony. A zadrukowane są pięknie, bo chińską przygodę wzbogacają BARDZO liczne i PRZEPIĘKNE fotografie wykonane przez Autora, które pokazują nam wszystkie opisywane miejsce. A odwiedzimy tutaj m.in. Wielki Chiński Mur, Pekin, Szanghaj, Hongkong i Makao. Poznacie też co to uliczki hutongu. Tym „czymś więcej” wombaciego cyklu jest jego multimedialność. Drogi Czytelniku - bądź koniecznie uzbrojony w dostęp do internetu. Tajne kody z łapek przenieś w stosowne deszyfrujące okienko na stronie WombatMaksymilian.pl a odkryją się przed tobą dodatkowe multimedia: zdjęcia, mapy, filmy. Ja np. z wielką ciekawością sprawdziłam jak brzmi tradycyjny chiński instrument oraz jakie wrażenie robi koncert na największe bębny z Wieży Bębna. Coś niesamowitego!
Poza fotografiami wydawnictwo zdobią prześliczne ilustracje pana Mariusza Andryszczyka. To dzięki niemu wombaty są jak żywe i nie mogę oczu nasycić tymi słodkimi krągłymi kształtami. O realizm i dbałość faktograficzną powieści zadbała pani Elvira Eevr Djaltchinova-Malets, historyk sztuki i antropolog kulturowa. W chińskiej przygodzie Maksia dużo dowiemy się o kulturze, religii, i tradycji Chin. Sami zobaczycie, że wombaty odwiedzą te najważniejsze i słynne miejsca. Natrafią nawet podczas spaceru na pomnik samego Bruce’a Lee.
Jak zawsze mamy tu super nakreślone postacie. Sympatyczny szczurek He jest bardzo pomocny w zrozumieniu kraju, w którym żyje, choć najbardziej zna go od strony kanałów i śmietnisk restauracji. A skoro Autor wyjawi wam dlaczego Klops został Klopsem to poznacie również historię imienia Malinki. No i pojawi się również znany z nepalskiej przygody Pan Dudek!
Podobnie jak w pozostałych książkach cyklu od strony naukowej Maksymiliana wspomaga jego Tata Wombat (chodząca encyklopedia) oraz podróżniczka Zuza - przyjaciółka i sprawczyni tego, że namówiła naszego bohatera na publikację swoich przygód. Wiedza dopełniająca to z czym spotyka się bohater jest odpowiednio wyróżniona na kartach książki. W chińskiej przygodzie Czytelnicy zetkną się również ze sztuką kaligrafii, Zakazanym Miastem, terakotową armią, siecią podziemnych kanałów, starymi chińskimi grami, a znajomość jednej sprawi, że Maksiu… Nie, jednak wam nic więcej nie zdradzę. Przeczytajcie sami.
Na koniec pytanie, ale odpowiedzcie sobie szczerze. Lubicie czytać? Ja nie wyobrażam sobie dnia bez chwili na książkę, ale nie każdy to lubi i nie każdy dysponuje wolnym czasem. Ale lubicie przygodę, podróże i fajne historie? To możecie odetchnąć. Nic straconego! Przygody Wombata Maksymiliana są dostępne również w formie dźwiękowej. W Legimi znajdziecie audiobooki czytane przez aktora Krzysztofa Plewako-Szczerbińskiego.
Jeśli jeszcze ma ktoś wątpliwość czy warto udać się do dalekich krajów z Masymilianem, to dodam że książki otrzymały prestiżowe nagrody. Mają na swoim koncie:
Nagrodę Magellana:
Nagroda główna dla najlepszego przewodnika dla dzieci ogłoszona przez „Magazyn Literacki Książki”, „Kontynenty” i „Podróże”
Nagrodę Komitetu Ochrony Praw Dziecka.
Nagroda główna w XXI konkursie „Świat przyjazny dziecku” dla książki „Wombat Maksymilian i Królestwo Grzmiącego Smoka”
Wydawca podaje, że historie o Maksymilianie najbardziej trafią do czytelnika w wieku 7-12 lat. Ale przyznam się , że mnie bardzo wciągnęły te opowieści. Zatem to lektura dla każdego. I jest to fantastyczny środek by zainteresować dzieciaki światem i odmiennymi kulturami. Ale i dla młodszych czytelników Wydawnictwo Bumcykcyk ma coś w tym temacie. Dla dzieci w wielu 4-8 lat ukazały się już dwa tomy z nowej serii o Malince Wombat. Więc i młodsze i starsze znajdą coś dla siebie. Aby zobaczyć pełną ofertę zajrzyjcie koniecznie na bumcykcyk.com. I jestem przekonana że bez względu na to, od której przygody zapoznacie się z tym bohaterem, na jednej książce się nie skończy.
Reasumując: LATARNICA poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: „Wombat Maksymilian i rodzina w tarapatach”
Autor: Marcin Kozioł
Ilustracje: Mariusz Andryszczyk
Zdjęcia: Marcin Kozioł
Wydawca: Wydawnictwo Bumcykcyk
Wydanie II: 2024
Objętość: 208 stron
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 166 x 220 mm
Poniżej front i tył okładki
Poniżej wybrane rozkładówki książki
Poniżej sesja 3 tomu serii z kotką Myszką i jej chinńska przygoda
Dla przypomnienia dodam, że przygody Wombata Makrymialiana to cykl 3 książek (na chwilę obecną) i można je kupować i czytać w dowolnej kolejności.
Latarnica poleca [60]
Czy macie wokół siebie młodych odkrywców i podróżników? A może ty sam - dorosły już Czytelniku - czujesz się wciąż po trochu dzieckiem i potrafisz zachwycać się światem właśnie na ten otwarty, bez uprzedzeń i niczym niezmącony dziecięcy sposób?
12 listopada miała miejsce premiera nowych wydań przygód Wombata Maksymiliana w Nepalu i w Chinach. Nie słyszeliście dotąd o nim? Nie wiecie czym, a raczej kim są wombaty? Trzeba to szybko nadrobić. Wystarczy, że spojrzymy na okładkę i już widać czym charakteryzuje się to włochate stworzenie. Bywa kojarzone z dużymi chomikami, bobrami, borsukami, świnkami morskimi, ale tak naprawdę najbliżej mu do misiów koala (które oczywiście misiami nie są) za to i jedne i drugie należą do rodziny torbaczy i zamieszkują odległy kontynent australijski. Wombaty lubią kopać długie tunele i ta cecha może im czasami przysporzyć całkiem nieplanowanych zdarzeń. Tak było w przypadku Maksymiliana, który kopał i kopał a to sprawiło, (bardzo to upraszczając) że dziś mówimy już o nim jako o podróżniku a nie zasiedziałym przedstawicielu gatunku na swoim kontynencie.
Wszystko co dotąd przeżył z dala od rodzinnego domu zanotował na kartach 3 niezwykłych książek, które możecie czytać w dowolnej kolejności. Dziś chciałabym się skupić na jego nepalskiej przygodzie. A raczej tajnej misji, bo został wysłany do tego kraju prosto przez mnichów z Bhutanu, którzy podali mu tajemniczą kopertę z treścią pisaną w bardzo, bardzo dziwnym języku. Bynajmniej nie ludzkim. Choć Maksymilian akurat nie zrozumiałby ani ludzkiego ani każdego innego. No poza językiem wombacim oczywiście.
Dla nas Europejczyków Nepal to bardzo egzotyczne miejsce. Dla przybysza z Australii również się takim wydaje. Maksymilian dostaje się do Nepalu na pokładzie bhutańskich (smoczych) linii lotniczych, ale dalej będzie już musiał radzić sobie sam, a przy tym kontynuować ważną misję.
Pewnie najdzie kogoś myśl: ale jak tu czytać o tak nieznanym kraju - wyobraźni nam nie starczy aby to wszystko objąć! Mam w tej kwestii bardzo dobrą wiadomość. Przygody Maksymiliana to coś więcej niż książka o przygodach w dalekich krajach. Ma dwa niezaprzeczalne dodatkowe atuty:
1/ wydawnictwo wzbogacają BARDZO liczne i przepiękne fotografie Autora, które pokażą nam wszystkie opisywane miejsce. Więc jeśli o czymś czytamy to zaraz też widzimy te egzotyczne pejzaże, budowle czy przedstawicieli miejscowej fauny i flory, nie zabraknie też portretów ludzi dorosłych i tych jeszcze całkiem małych
2/ Uwaga! Czytając Wombata Maksymiliana bądź wyposażony w dostęp do internetu! Te książki zawierają tajne kody! Jeśli traficie podczas lektury na wombacie łapkę z szeregiem cyfr czy liter to nie ma co zwlekać. Trzeba wejść na stronę www.wombatmaksymilian.pl i rozszyfrować kod - dzięki czemu otrzymujemy dostęp do dodatkowych materiałów multimedialnych - można odnaleźć się w terenie na mapie , można przejrzeć pokonaną trasę, obejrzeć film albo np rozejrzeć się w danym miejscu. Jak? Pod kodami ukryte są fotografie do obejrzenia w 360 stopniach (pełna panorama!) zatem możemy się nieźle zakręcić na miejscu!
Nie będę ukrywać. Sama miałam podczas tej deszyfryzacji sporo uciechy i przyjemności oglądania nieznanych miejsc. OK, wspomniałam o zdjęciach i nowoczesnym aspekcie lektury multimedialnej ale nie mogłabym - sama jako plastyk z wykształcenia i pracująca cale życie w branży projektowo-graficznej - pominąć cudownych ilustracji pana Mariusza Andryszczyka. To dzięki jego kresce Maksymilian ożywa w tej książce i wszędzie go pełno. Jest taką futrzastą kulką - uroczą, czasami nie za bardzo zgrabną, ze słabszą kondycją ale takie są wombaty - słodkie zwierzaki!
Nie chcę tutaj nic zdradzać z samej intrygi i przebiegu tajnej misji, (tajne to tajne cicho sza!), ale uwierzcie, jest to wszystko podane w taki sposób, że tylko napięcie narasta i bardzo chce się poznać na czym ta misja polega i jak się dla bohaterów skończy. Tak, mamy tu obok Maksymiliana świetne postacie państwa Dudków (ptaki dudki), gadatliwą kozę długouchą, która chciałaby wybrać się do Włoch czy Hiszpanii, lecz każda wyprawa i przygoda bardzo ją kusi, ale nade wszystko intryguje postać bossa miejskiej dżungli, który okazuje się kluczow postacią do powodzenia misji zleconej wombatowi przez mnichów z Bhutanu.
Poza intrygą godną ludzkiego agenta 007 akcja rozgrywa się w konkretnych miejscach Nepalu. I to takich z tych ważnych dla kraju, kultury, religii, tradycji… Kibicując Maksymilianowi na jego niełatwej drodze w nowym kraju mamy okazję poznać ten region właśnie od strony historycznej i kulturowej. Ogromne zasługi ma tu pani Elvira Eevr Djaltchinova-Malets, historyk sztuki i antropolog kulturowa - która w przypadku tej serii czuwa nad merytoryczną redakcją. Możemy więc też przyswoić dodatkową wiedzę przy okazji towarzyszenia wombatowi w misji ratunkowej w Dudkostanie - jak o swoim kraju mawia para dość narcystycznych ptaków. Pamiętajmy że Nepal to cudowne widoki, to kraj różnorodny będący nazywanym dachem świata i mający na swoim terytorium znane ośmiotysięczniki - wyzwanie alpinistów z całego świata.
Tą wiedzę uzupełniają Czytelnikowi dwaj narratorzy, którzy nie podróżują z Maksymilianem, ale wiedzą co się z nim dzieje i na szybko dopowiadają mu wszystko co niezbędne o miejscach, które na swoich krótkich łapkach przemierza.
Pierwszy to Tata Wombat. Nie rusza się z rodzimej Australii za to ma wręcz encyklopedyczną wiedzę. Drugi to spisująca opowieści Maksia podróżniczka Zuza. To ona namówiła naszego bohatera na publikację swoich przygód i ona dopowiada tam, gdzie tata wombata nie podołał. A wszystkie to dodatkowe ciekawostki są jasno i czytelnie wyróżnione graficznie w książce. Nie można się pogubić!
Powiem szczerze, że spędziłam wyjątkowe trzy listopadowe wieczory całkowicie przenosząc do Nepalu. Trzeciego wieczoru wiedziałam, że bez względu na czas i godzinę muszę poznać zakończenie i dowiedzieć się jak przebiegła tajna misja. Jestem przekonana, że każdy Czytelnik nie będzie potrafił odmówić sobie szybkiego dotarcia do wielkiego finału tej historii. A przecież na jej końcu tak naprawdę zaczyna się już kolejna wyprawa. I Maksymilian nie ma czasu na odpoczynek, bo musi udać się do następnego kraju. Ale o tym opowiem osobno i przy następnej okazji.
Jest jeszcze jeden istotny atut w kontekście serii książek o Wombacie Maksymilianie. Chodzi o osobę Autora. W przypadku książek, których akcja rozgrywa się w konkretnych krajach ma znaczenie fakt czy osoba pisząca widziała te miejsca na własne oczy czy opisy powstają na podstawie wyłącznie przeprowadzonych badań i dostępnych gdzieś tekstów pisanych oraz fotografii. W tych książkach czuje się, że to o czym pisze Marcin Kozioł jest osobistym doświadczeniem i spostrzeżenia z tym związane wypływają na bazie własnych doświadczeń. Co więcej wręcz czuć, że Autor te kraje „skosztował” to znaczy zna ich smaki, zapachy, aurę, ludzi, sytuacje, zwyczaje itp. To dodaje opowieściom autentyczności i tak bardzo obrazowo przemawia. No, a fotografie są trafione w punkt, jakby robione czasami pod konkretną scenę. Wielkie gratulacje za wybór zdjęć! Czuć profesjonalistę, wytrawnego podróżnika (z aparatem odwiedził ponad 60 krajów) i te lata współpracy z National Geographic Polska.
Na koniec ważna informacja dla tych, którzy nie mają dużo czasu na czytanie. Nic straconego! Przygody Wombata Maksymiliana można wysłuchać w formie dźwiękowej. W Legimi dostępne są audiobooki czytane przez aktora Krzysztofa Plewako-Szczerbińskiego. Więc Maksymilian może trafić do waszego domu w postaci niedrukowanej, a tak samo intensywnie pozwoli przeżywać swoje przygody. I to całą rodziną jednocześnie zasłuchaną.
Jeśli jesteście zainteresowani pełną ofertą wydawnictwa (a zapewniam, że jest w czym wybierać) zajrzyjcie na ich stronę internetową: bumcykcyk.com Traficie tam m.in. na lektury dla młodszych odbiorców przygód Maksymiliana, których bohaterką jest Malinka Wombat. - młodsza siostra Maksia. Te krótkie, pięknie ilustrowane historie uciszą z pewnością małych miłośników zwierząt.
Reasumując: LATARNICA poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: „Wombat Maksymilian i misja na dachu świata”
Autor: Marcin Kozioł
Ilustracje: Mariusz Andryszczyk
Fotografie: Marcin Kozioł
Wydawca: Wydawnictwo Bumcykcyk
Objętość: 288 strony
Oprawa: miękkna ze skrzydełkami
Format: 166 x 220 mm
Poniżej front i tył okładki:
Poniżej okładka i miejsce akcji tomu 2 przygód Womabta Maksymiliana: NEPAL
Poniżej wybrane rozkładówki z przepięknymi fotografiami Autora i ilustracjami Mariusza Andryszczyka:
Poniżej kotka Mysza i jej chwile z Maksymilianem:
Przygody Wombata Maksymiliana to przeuroczy cykl książek podróżniczych. W tej chwili można już cieszyć oczy serią 3 tytułów. A chciałoby się tylko więcej i więcej!
Recenzja powstała dzięki współpracy barterowej z Wydawnictwem Bumcykcyk.
Autor Wombata Maksymialiana przekazał również 2 egzemlarze na świąteczną licytację na rzecz kotów z poznańskiego schroniska. Książki można licytować i jednocześnie wspomóc koty do dnia 3 grudnia na profilu Myszy na faceboku (fb.com/MYSZA.Errorka)
Latarnica poleca [59]
Czy można przeżyć magię świąt Bożego Narodzenia już w pierwszej połowie listopada? Ale tak z całą mocą: ze wzruszeniem, ciepłymi wspomnieniami, zapachami sprzed lat, twarzami bliskich, którzy już odeszli, rodzinnymi historiami o ciężkich i lepszych czasach? Odpowiedź jest krótka: Można! Bo sama tego doświadczyłam. I zupełnie nie spodziewałam się, że święta wkroczą do mojego domu i życia w tym roku tak szybko. A wszystko za sprawą przesyłki, która trafiła do moich rąk 9 listopada.
W niepozornej kopercie od warszawskiego Wydawnictwa BIS, tuż przed oficjalną premierą, która miała miejsce 12 listopada, przybyła książka Emilii Kiereś „Cacko” zapowiadająca lekturę w klimacie świąt, które nadchodzą coraz większymi krokami. A pogoda za oknem jeszcze temu przytakuje podsyłając coraz chłodniejsze podmuchy wiatru i temperatury opadające słupkiem rtęci coraz bliżej ku zeru. Zatem jesień weszła w fazę przygotowywania się do zimy. A skoro zima to coraz bliżej ten wyjątkowy czas w roku…
Jeszcze tego samego wieczoru usiadłam w ulubionym do lektur fotelu (najlepszy zakup mojego życia!) z kocem na kolanach, na który natychmiast wskoczył kot i uruchomił głośne mruczenie, a ja popijając herbatę z malinami, plastrem pomarańczy i miodem otworzyłam okładkę „Cacka” i… odleciałam w inny świat.
Fakt, Wydawca poinformował mnie, że szykuje wzruszającą i piękną opowieść o świętach z moim rodzinnym miastem Poznań w tle, ale nie takiej dawki emocji i nagle odkopanych własnych wspomnień sprzed dekad się spodziewałam. Nie będę udawać że jest inaczej - dotychczas nie miałam sposobności skosztowania prozy Emili Kieraś, choć nazwisko nie jest mi obce, bo od lat na liście książek do kupienia czeka jej „Lapis”. Myślę, że teraz szybko to nadrobię. Bo jak wiadomo apetyt wzrasta w miarę jedzenia.
Nie jest mi łatwo zebrać w słowa ten cały wszechświat myśli i emocji jakie obudziła lektura „Cacka”. Na pewno nie przypuszczałam, że ta lektura będzie swoistą podróżą w przeszłość i odnajdywaniem we własnym życiu wielu odpowiedników doznań i sytuacji bohaterów tej zimowej opowieści. Jakby nagle ktoś odkrył zakurzony karton ze wspomnieniami i otworzył mi go pod samym nosem. Przez dwa wieczory (bo tyle zajęła mi lektura i z premedytacją podzieliłam ją sobie na weekend) nie było mnie w moim pokoju. Nie było mnie też w roku 2024. Ale na pewno nadal byłam w Poznaniu, ale jakże innym, jakże przechodzącym przemiany, ulegającym powiewowi historii i tego co przyniosły dziesięciolecia od początku XX wieku.
Bo „Cacko” to nie tylko opowieść bożonarodzeniowa, ale to kawał historii naszego kraju, choć w tym przypadku sprowadzony do miasta Poznań, w którym dzieje się akcja. A akcja obejmuje ponad 100 lat - zaczynając się w roku 1911, a kończąc w 2014 - kiedy to miasto i nasz kraj przeszły tak wiele zmian. A wszystko zamknięte w ramy historii jednej rodziny państwa Jacynów, których poznajemy w chwili rozpoczęcia swojego poznańskiego życia, bowiem podejmują się przeprowadzki do dużego miasta z pobliskiej Wrześni. A ta ogromna zmiana ma miejsce właśnie w Boże Narodzenie. Kiedy mały Ambroży wysiada z mamą na stacji kolejowej Poznań jest wtedy miastem Posen. A ich sąsiadami na Łazarzu zostaną niemieckie rodziny.
Dalsze losy bohaterów i następnych pokoleń Jacynów poznamy w kluczowych momentach historycznych i podczas świąt Bożego Narodzenia spędzanych w jakże innych okolicznościach, a czasami i innych miejscach. Emilia Kiereś zaprowadzi nas także do Poznania w roku 1918, kiedy to miasto szykuje się na przybycie kompozytora Ignacego Paderewskiego. Później przeskoczymy do 1944 i czasu II wojny światowej kiedy to bohaterowie przebywają w rodzinnym majątku Nadorzyce. Dalej prosto z tragicznych doświadczeń wojennych przenosimy się na ulicę Zieloną w Poznaniu, gdzie święta 1981 roku naznaczone są ogłoszeniem stanu wojennego. By prawie, że zakończyć tą wędrówkę w roku 2014 - w zupełnie już innym Poznaniu i zupełnie innej Polsce w mieszkaniu przy placu Cyryla Ratajskiego. Napisałam „prawie”, bo epilog tej książki zamknie krąg zdarzań ponownie w roku 1911, by wyjaśnić nam co tak naprawdę wtedy się wydarzyło i jak ponad stuletnia bombka choinkowa z sklepiku niemieckiego handlarza Hansa Neumanna (wciąż obecna w rodzinie i zawieszana raz w roku na świątecznym drzewku) trafiła w ręce taty Ambrożego i stała jego głównym prezentem dla syna podczas ich pierwszych świąt w Poznaniu.
Myślę, że nie przypadkowo powieść bożonarodzeniowa „Cacko” jest taką historią pętlą. Bo jakże inaczej miałaby przebiegać historia tej rodziny jeśli nie po trajektorii kuli - skoro wspólnym elementem każdego Bożego Narodzenia, które poznajemy jest właśnie tytułowe cacko - przepiękna i delikatna szklana bombka odbijająca w sobie wszystkie przeszłe wigilie tej rodziny i zebrane wtedy przy wigilijnym stole osoby.
Cacko państwa Jacynów było tym wyjątkowym przedmiotem przechowywanym i wędrującym wraz z rodziną nawet gdy nadeszły najcięższe czasy. Od razu zaczęłam się zastanawiać czy i w mojej rodzinie mamy taki przedmiot. Stare bombki z okresu dzieciństwa , jeszcze zachowane po dziadkach nie przetrwały. Ale jest taki porcelanowy aniołek, który od dziesięcioleci trafia na czubek choinki. Jego obecność przypomina nam o osobach, których już z nami nie ma, skłania ku wspomnieniom i opowieściom o dawnych świętowaniu. Sama pamiętam - jako osoba z rocznika 1973 - trudność zdobywania produktów żywnościowych w latach 70-tych i 80-tych XX wieku, pamiętam stan wojenny, niepewność, strach, potwornie mroźne i śnieżne zimy, szarość ulic i pustki w sklepach. Ale tamte święta mimo trudnych czasów w naszym kraju wspominam też najcieplej - bo gromadziliśmy się całą kilkupokoleniową rodziną i było naprawdę wyjątkowo. I w moim odczuciu bogato. Nigdy już takie wigilie później w latach 90-tych nie wróciły. A zapach pomarańczy do dziś kojarzy mi się wyłącznie z tymi trudno zdobytymi przez mamę, ale zawsze obecnymi te kilka dni w roku.
Podczas lektury zastanawiałam się dla kogo właściwie jest ta opowieść. To, że wyjątkowo poruszy osoby urodzone w latach 70-tych i 80-tych XX wieku to pewne. Bo mocno dotyka tego co sami przeżyli i jeszcze na świeżo pamiętają wojenne opowieści dziadków z okupowanego Poznania. I w zasadzie chciałam początkowo napisać, że nie wiem czy to dobra historia dla dzieci… Ale jednak się teraz z tego wycofuję. „Cacko” Emilii Kiereś to najlepszy możliwy sposób by przybliżyć młodym pokoleniom historię, ale w tak niezwyklej otoczce jaką jest magia świąt, na którą dzieci tak czekają. Daje to szansę pokazania, że nie zawsze Boże Narodzenie było takie jak jest teraz i trzeba o tym pamiętać i dbać by nie wróciły czasy biedy, głodu, wojny i niedostatku. Książka przepięknie też zachęca do pielęgnowania własnych rytuałów świątecznych i znalezienia sobie - może nawet dopiero dziś - swojego rodzinnego cacka - czegoś co przetrwa dla następnych pokoleń. Bo warto pielęgnować tradycję i wartości rodzinne i o tym też jest ta książka. O relacjach które są i przetrwają ponad wszystkimi kłodami jakie rzuci nam los pod nogi.
Na koniec muszę jeszcze dodać, że mnie kilka razy dopadło zeszklenie się oka i raz popłynęły nawet łzy ogromnego wzruszenia podczas czytania, bo jednak mocno odnajdywałam się w losach tej rodziny i pobudzały one głęboko pochowane wspomnienia. Ale doświadczałam też uśmiechu pod nosem, kiedy moglam sobie w duchu powiedzieć - „Rety u nas też tak było na święta!”, „My również mieliśmy takie bombki” , „My też chętnie graliśmy w grę planszową zwaną Grzybobranie”!. Cóż to były za czasy!
„Cacko” Emilii Kiereś to cudowna powieść o rodzinie, w której możemy się przeglądać i dostrzegać własne korzenie i losy naszych przodków. To jak oglądanie starego albumu zdjęć - zakurzonego, pełnego wygasłych twarzy ludzi, bez których nie byłoby dziś nas. Do tego w tle mamy pięknie podaną historię Poznania (w końcu Autorka mieszka właśnie w tym mieście i zna je najlepiej) co może też zaciekawić czytelników z innych regionów Polski. Dodatkowym atutem tej publikacji są cudowne i idealnie oddające treść ilustracje pani Edyty Danieluk.
Nie spodziewałam się tak emocjonalnej, ciepłej i doskonale napisanej powieści, która zadowoli starszych i młodszych. Z przyjemnością będą ją polecać na prezent bożonarodzeniowy, bo dzięki jej wielopokoleniowemu czytaniu nasze święta w roku 2024 mogą się tylko wzbogacić duchowo i pobudzić do wielu dobrych działań.
Reasumując: Latarnica poleca!
PS. Dziękuję Wydawnictwu BIS za przysłanie egzemplarza recenzenckiego, który odmienił we mnie końcówkę tego roku i wniósł szybciej niż zwykle nastrój i magię świąt.
Podstawowe dane książki
Tytuł: "Cacko - opowieść bożonarodzeniowa"
Autor: Emilia Kiereś
Ilustracje: Edyta Danieluk
Wydawca: Wydawnictwo BIS
Objętość: 168 stron
Oprawa: twarda
Format: 170 x 240 mm
Poniżej front i tył okładki:
Poniżej sesja inspirowana lekturą z własnym bożonarodzeniowym cackiem
Poniżej wybrane rozkładówki z przepięknymi ilustracjami Edyty Danieluk
Książka posiada też piękną klimatyczną wyklejkę w bożonarodzeniowym klimacie - obcowanie z takim pięknym wydawnictwem jest czystą przyjemnością
Egzemplarz "Cacka" przyjechał do nas w zimną, ponurą listopadową sobotę. Ale swoim przybyciem odmienił ten dzień, a nawet cały weekend. Nagle spłynęła na nas magia świąt i nawet kotka Mysza bardzo się zainteresowała tym co kryje się za tą kuszącą okładką
Zdjęcie na niedzielę - 20 października 2024
Dzisiejsze zdjęcie na niedzielę - jest jednocześnie jesienną polecajką książkową. W tym miesiąca miałam przyjemność zapoznać się z treścią tej książki. Pisarstwo Autorki Katarzyny Ryrych znam doskonale z dwóch tomów o kocie Philo, które swego czasu mnie urzekły. Dlatego wiedziałam, że choć nie będzie to opowieść o kocie czy morskich sprawach to warto ją poznać. I nie zawiodłam się. Za intrygującym tytułem "O Stephenie Hawkingu, czarnej dziurze i myszach przypodłogowych" kryje się mądra historia o tolerancji, inności, chorobach duszy i ciała, wynalazczości i nauce. Polecam!
Fot. Latarnica / X.2024
Latarnica poleca [vol. 58]
Czy można być szaleńczo zakochanym w miejscu, w którym nigdy nie postawiło się osobiście swojej stopy? Według mnie jak najbardziej, bo doświadczyłam tego wielokrotnie i te miłości wciąż są żywe i budzą intensywne emocje. Tak jest w moim przypadku m.in. z Islandią – krajem dalekim i tajemniczym, a który dzięki jego obecności w literaturze faktu i beletrystyce skradł moje serce.
Wszystko zaczęło się od kryminałów i książek podróżniczych. A w moim platonicznym zakochaniu utwierdziły mnie liczne fotografie z tego kraju często pojawiające się w mediach społecznościowych. Nagle dziwna i obca Islandia stała się miejscem, do którego wyjeżdżali do pracy moi znajomi. Nie Niemcy, Wielka Brytania czy choćby Skandynawia, ale właśnie Islandia. Potem coraz popularniejsze były wyjazdy turystyczne. Marketing szeptany głosił że tam jest naprawdę co oglądać, a pejzaże są niesamowite. Dla pasjonatów fotografowania istny raj.
Jeszcze wtedy nie do końca ogarniałam co takiego jest w tym kraju, sama szukałam informacji i przeglądałam internet. Wszystko co wpadało w moje ręce fascynowało. W moim przypadku książka będąca klasycznym przewodnikiem po kraju zupełnie by się nie sprawdziła, bo nie wybieram się (póki co) na Islandię i pisanie o tym co mam zobaczyć i gdzie się udać w danym rejonie kraju nie byłoby ciekawe, choć moją wiedzę na pewno by trochę poszerzyło.
Za to książki opisujące Islandię jako „zjawisko” całościowe, prowadzące przez różne aspekty życia na tej wyspie, a opisywane jeszcze przez kogoś kto często i dużo tam bywa i sam jest zafascynowany tym krajem to już przepis na książkę idealną, po którą chętnie bym sięgnęła.
I tak wrzuciła mi się w oczy w internecie reklama tytułu „Islandia. Tam gdzie elfy mówią dobranoc” Pauliny Tondos. Być może nie rzuciłabym się jak wygłodniały wilk od razu do sprawdzania co to za książka, ale już sama okładka BARDZO przykuwa wzrok, bo jest tak inna od klasycznych książek przewodnikowych czy podróżniczych. A skoro jak głosiła okładka – miała być o Islandii to bardzo mnie zaciekawiła.
Książka Pauliny Tondos to nie przewodnik. Nie jest to też osobista relacja z wyprawy czy wielu wypraw do tego kraju, choć one na pewno dały idealną bazę pod to co ostatecznie powstało. Autorka zamknęła w 4 częściach (geografia, historia, wierzenia i życie codzienne) w zasadzie wszystko co chcielibyśmy wiedzieć o tym kraju, a nawet i więcej bowiem jej skrupulatność i drążenie tematu jest ogromne i od pierwszej strony czyta się to wyśmienicie. Nawet jeśli podczas lektury budziły się we mnie jakieś pytania okazało się ze już za parę stron Autorka mi na nie odpowiada i wszystko klarownie wyjaśnia.
Ogromnie ciekawe były dla mnie części środkowe o historii i wierzeniach. Lubię znać przeszłość danego miejsca a historia Islandii sięga daleko wstecz i jest przeplatana ciągłą walką ludzi z tak ciężkim do okiełznania klimatem i warunkami panującymi na wyspie. Nie miałam pojęcia jak zmienne były losy jej mieszkańców, pod rządami jakich krajów się znajdowała i jak to się stało, że gładko stała się nagle osobnym suwerennym bytem.
Opis życia codziennego na Islandii sprawił mi ogromną przyjemność. Zwłaszcza rozdział o języku (mam ogromny problem z czytaniem nazw własnych i nazwisk islandzkich), imionach i nazwiskach oraz kuchni. Wiecie, że właśnie tam można skosztować jedną z najgorszych potraw świata? Sami jako Polacy nie jesteśmy gorsi, bo nasza czernina też jest w czołówce.
Paulina Tondos idealnie wyselekcjonowała z bogatej historii i codzienności to wszystko co może zainteresować kogoś wybierającego się na Islandię lub po prostu zakochanego w niej tak jak ja na podstawie opisów i relacji innych osób. Z ogromną przyjemnością „odlatywałam” przy każdym rozdziale. Nawet te aspekty, które interesują mnie ciut mniej są tak podane że książka nie ma słabszych podrozdziałów. Od samego początku aż do ostatniej strony czyta się ją z tym samym zainteresowaniem. Ma też tą zaletę, że ze względu na 4 tematyczne działy i dość krótkie podrozdziały można ją też czytać z doskoku i w dowolnej chwili odkładać, nie tracąc nic z treści ani nie powodując że za chwilę wyjdzie się z tematu i ciężko będzie powrócić.
Ogomnie ciekawe były dla mnie części środkowe o historii i wierzeniach. Lubię znać przeszłość danego miejsca, a historia Islandii sięga daleko wstecz i jest przeplatana ciągłą walką ludzi z tak ciężkim do okiełznania klimatem i warunkami panującymi na wyspie. Nie miałam pojęcia jak zmienne były losy jej mieszkańców, pod rządami jakich krajów się znajdowała i jak to się stało, że gładko stała się nagle osobnym suwerennym bytem.
Opis życia codziennego na Islandii sprawił mi ogromną przyjemność. Zwłaszcza rozdział o języku (mam ogromny problem z czytaniem nazw własnych i nazwisk islandzkich), imionach i nazwiskach oraz kuchni. Wiecie, że właśnie tam można skosztować jedną z najgorszych potraw świata? Sami jako Polacy nie jesteśmy gorsi, bo nasza czernina też jest w czołówce.
Paulina Tondos idealnie wyselekcjonowała z bogatej historii i codzienności to wszytsko co może zainteresować kogoś wybierajacego się na islandię lub po prostu zakochanego w niej tak jak ja na podstawie opisów i relacji innych osób. Z ogromną przyjemnością "odlatywa;am" przy każdym rozdziale. Nawet te aspekty, które interesują mnie ciut mniej są tak podane że książka nie ma słabszych podrozdziałow. Od samego początku aż do ostatniej strony czyta się ją z tym samym zainteresowaniem. Ma też tą zaletę, że ze względu na 4 tematyczne działy i dość krótkie podrozdziały można ją też czytać z doskoku i w dowolnej chwili odkładać, nie tracąc nic z treści ani nie powodując że za chwilę wyjdzie się z tematu i ciężko będzie powrócić.
Ogromne wrażenie robi na mnie przekazana czytelnikowi wiedza o tym kraju. Jak możemy wyczytać Autorka powraca tam regularnie i oprowadza grupy wycieczkowe. Islandia skradła jej serce i to się czuje. Mimo opisywania wielu wad czy niedogodności na jakie natrafimy wyjeżdżając do kraju elfów jest to absolutnie napisane w taki sposób że te minusy jakoś zupełnie nie zniechęcają a wręcz zaciekawiają i pchają ku próbie skonfrontowania siebie z takimi a nie innymi realiami życia na Islandii.
Ogromnym atutem książki jest jej edytorska oprawa. O okładce (powalającej!) już wspomniałam, ale drugą rzucającą na kolana atrakcją są jej zdjęcia. To cudowne kadry, tak podobne do tych, które od lat mnie fascynowały podczas przeglądania internetu. Mnie oczywiście od razu przykuła wzrok jedna fotografia z latarnią morską. W końcu temat tego bloga zobowiązuje,.
Każdy kto obawia się, czy przebrnąłby przez tak szczegółową opowieść o obcym kraju zachęcam do spróbowania na początek literatury kryminalnej, która wyszła spod pióra popularnych islandzkich pisarzy. Nie będę nawet próbowała kopiować tutaj ich nazwisk, ale łatwo znajdziecie ich powieści. To pomoże wam wejść w klimat wyspy i miejscowych społeczności. Mnie żadne z nich nie zawiodły. Po prostu uwielbiam.
Książka ma też piękny projekt graficzny - ciekawie opracowane są tzw. strony rozdziałowe otwierające poszczególne części. Dobrze dobrana czcionka i szerokość marginesów sprawia, że czyta się bardzo przyjmnie. "Islandia" została wydana w Bezdrożach - ta marka już od wielu lat funkcjonuje na rynku wydawniczym jako specjalizująca się w przewodnikach i książkach podróżniczych. Bardzo Wam ją polecam. Należy do szerszej Grupy HELION, gdzie można znaleźć książki z wielu dziedzin. Każdy kto kocha podróże i jest ciekawy świata znajdzie zapewne coś dla siebie właśnie w Bezdrożach. Opowieść Pauliny Tondos nie zawiedzie nikogo zainteresowanego Islandią - czy to mającego za sobą już podróż do tego kraju czy planującego ją. Jest pełna ciekawostek ale i szczerego ukazania jak jest tam naprawdę. Nie ukrywa, nie koloryzuję. Tylko do nas należy decyzja czy chcemy się z tym zmierzyć. Na początek polecam na papierze a radość dla czytelnika najwyższej klasy. Takich książek o innych krajach chciałabym na rynku wydawniczym jak najwięcej.
Reasumując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: "Islandia - tam gdzie elfy mówią dobranoc"
Autor: Paulina Tondos
Publkacja z licznymi kolorowymi fotografiami
Seria: Książki podróżnicze Bezdroży
Wydawca: Bezdroża / Grupa Helion
Objętość: 296 stron
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 140 x 205 mm
Poniżej okładka – front i tył
Poniżej okładka oraz wybrane rozkładówki książki
Poniżej sesja plenerowa książki "Islandia" zainspirowana jej treścią
Nie byłoby tego wpisu bez tradycyjnej fotosesji z moją kocią modelką Myszą, z którą wspólnie w kilka majowych wieczorów przeczytałyśmy tą książkę
Fot. Latarnica - maj 2024 (sesja fotogrfaiczna w plenerze powstała głównie w alpinarium Ogrodu Botanicznego UAM Poznaniu)
Wpis powstał dzięki współpracy z Grupą Wydawniczą HELION
Ksiązkę możecie nabyć w internecie bezpośrednio na stronie Bezdroży, np.
https://bezdroza.pl/ksiazki/islandia-tam-gdzie-elfy-mowia-dobranoc-wydanie-2-paulina-tondos,begde2.htm#format/d
Jest też dostępna w formie ebooka.
Latarnica poleca [vol. 57]
Kochacie wombaty? Ja bardzo! Nie wiecie co to takiego? A raczej kim są? A może słowo wombat brzmi dla was obcojęzycznie albo przypomina nazwę rasy przedstawiciela obcej cywilizacji? Nic bardziej mylnego. Wombaty to nieduże ssaki z rodziny torbaczy - prawdopodobnie blisko spokrewnione z uroczymi misiami koala. Zamieszkują tak odległy dla nas kontynent australijski, ale są w tej chwili bardzo popoularne w internecie - podobnie jak kapibary i kawie domowe (dawniej nazywane świnkami morskimi). Jak wygląda w naturze wombat? O właśnie tak:
Fot. wikipedia.org
Taki właśnie futrzasty australijski ssak jest bohaterem serii książeczek "Malinka Wombat". A raczej bohaterką, bo jak imię wskazuje Malinka to dziewczyna, która umiłowała podkreślać swoją urodę malinową kokardą na głowie. Poniżej sami zobaczycie jak pięknie ona wygląda i jakie same ciepłe uczucia wzbudza.
Do moich rąk trafił drugi tom serii pt. "Malinka Wombat i Kanagurek". Zatem już po spojrzeniu na okładkę wiemy, jakie zwierzaki będą bohaterami tej egzotycznej przygody. Ale zanim się ona wydarzy poznamy rodzinę Malinki - Tatę Wombata (zapalony czytelnik), Mamę (miłośniczkę sztuki) i jej dwóch braci: Klopsa (kto zgadnie co lubi?) oraz Maksymiliana - znanego podróżnika - bohatera innego cyklu powieści.
Malinka też ma swoją specjalizację - jest reporterką (coś czuję, że duży wpływ na to miał brat podróżnik). A skoro tak, to musi być czujna i mieć bystre oko na to co się wokół dzieje, bo nigdy nie wiadomo, co nas spotka wartego szybkiego opisania. Czasami powodem do chwycenia za pióro może być spotkanie Pani Kangurowej wraz z jej synkiem Kangurkiem.
Malinkę i Panią Kangurową połączyło jedno zadanie - obie miały trafić do biblioteki w wombackim lasku, aby oddać pożyczone książki. Ale jak to w życiu - nie wszystko poszło gładko po ich myśli.
Cykl o "Malince Wombat" skierowany jest do dzieci w wieku 4-8 lat. To nieduże objętościowo książeczki, ale jak się już zacznie je czytać i oglądać ilustracje to nawet ja - czytelnik dorosły - całkowicie dałam się uwieść tej opowieści. Autor Marcin Kozioł (znany mi już z cudownej "Mony Mysi" - zajrzyjcie koniecznie do 56 odcinka cyklu Latarnica poleca) jak zawsze pisze zabawnie, lekko i nie da się powstrzymać uśmiechu przy lekturze. W takich opowieściach sami stajemy się tą historią, bo całkowicie wchodzimy w nią i nie jesteśmy już w Europie Środkowej, ale teleportujemy się do gorącej Australii. Lektura uczy i pobudza do poszerzania wiedzy o nowych gatunkach zwierząt. Może zainspirować młodego przyrodnika do dalszego rozwijania swojej raczkującej pasji.
Podobnie jak przy "Mona Mysi" książeczkę ilustrowała Monika Urbaniak. Tego się nie da oddać słowami - to trzeba oglądać i chłonąć wzrokiem. Wombaty są oddane przeuroczo. Podobnie jak środowisko, w którym żyją. Aż chciałoby się pogłaskać ich futerka. Jeśli ta historia się wam spodoba koniecznie sięgnijcie też po tom 1 pt. "Malinka Wombat i Klops" (książki z tej serii można czytać w dowolnej kolejnosci). A jak potrzeba wam szerszego spojrzenia podróżniczego to lekturą obowiązkową będzie "Wombat Maksymilian".
Na samym końcu książeczki właśnie swoje przysłowiowe trzy grosze wtrąca starszy brat Malinki i prezentuje swoje notatki z obserwacji kangurów - przez co mamy wiedzę w pigułce o tym gatunku zwierząt. Ta lektura może też być zachętą do rodzinnego odwiedzenia ogrodów zoologicznych, gdzie można spotkać prawdziwe wombaty i kangury.
Reasumując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: „Malinka Wombat i kangurek”
Autor: Marcin Kozioł
Ilustracje: Monika Urbaniak
Wydawca: Bumcykcyk
Objętość: 432 stron
Oprawa: twarda
Format: 220 x 265 mm
Poniżej okładka – front i tył
Poniżej wyklejka w australijskim stylu oraz strona tytułowa
Tak zaczęło się nasze czytanie czyli ja i kotka Mysza podczas lektury "Malinki Wombat"
Poniżej okładka oraz wybrane rozkładówki książki
Poniżej fotosesja z moją kocią modelką Myszą
Fot. Latarnica
Wpis powstał dzięki współpracy z Wydawnictwem Bumcykcyk.
Tą oraz inną książkę tego Autora i Wydawcy możecie nabyć (również w opcji z autografem Autora) na stronie wydawnictwa:
Latarnica poleca [vol. 56]
W zalewie wiosennych nowości książkowych reklama premiery „Mony Mysi” zdecydowanie przykuła mój wzrok. Jak tylko zobaczyłam postać uroczej myszki z parasolką patrzącej na mnie z okładki od razu kliknęłam w tytuł, aby dowiedzieć się o niej coś więcej.
Mam słabość do zwierząt. Mam słabość także do myszek i gryzoni, bo są urocze i piękne. Nie rozumiem krzyków i paniki na obecność myszy w jakimś pomieszczeniu. Według mnie dodają tylko uroku – gdziekolwiek by się nie pojawiły. Dlatego mysia bohaterka książeczki to dla mnie strzał w dziesiątkę i strzał prosto w moje serce. Byłam pewna, że Mona Mysia mnie zauroczy. A dodatkowo chciałam poznać jaką historię skrywa ta piękna książeczka.
Czy dzieci nudzą się w muzeum? Z pewnością tak. Duże sale, w których panuje zazwyczaj cisza i słychać tylko pisk podeszw butów zwiedzających. Wielkie obrazy, często w ciężkich złoconych ramach, tajemnicze postacie zerkające na nas z płócien. To nie jest środowisko, o którym marzą aby spędzać w nim czas.
A gdyby tak jednak zainteresować dzieci sztuką i tym co może nam dać obcowanie z wielkimi mistrzami pędzla z różnych epok? Niemożliwe? Ależ skąd! Jeśli przewodnikiem po muzealnych salach poświęconych różnym stylom w sztuce będzie sympatyczny rysunkowy bohater można przemycić w historię o łasej na ser myszce mini lekcje o wielkich malarzach dawnych epok i współczesności.
A najlepiej gdy treść współgra z tym co oczaruje oczy. A muzealne sale mają ten atut. Trzeba tylko poprowadzić przez nie Monę Mysię i dać jej wejść w świat obrazów (wręcz poczuć na sobie) dzieła malarzy epok dawnych jak i tych z XX wieku.
Od pierwszej strony dałam się wciągnąć tej opowieści. Z równie dużym zainteresowaniem spojrzałam na szyld i stanęłam pod gmachem muzeum jak Mona Mysia. Co czekało za jego drzwiami? Na pewno przygoda. Ale nie ona kusi myszkę. Jak u każdego zwierzaka – wizja smacznego posiłku może zmotywować do przełamania pewnych barier i strachu. W tym przypadku wizja smacznego sera stała się zapalnikiem do wejścia na nieznany teren muzeum.
„Mona Mysia” Marcina Kozła jest fantastycznym startem i pierwszymi krokami do ukazania dzieciakom ogromu i bogactwa świata sztuki malarskiej minionych epok. Dzięki temu, że bohaterka w poszukiwaniu swojego celu musi przejść przez kolejne sale staje oko w oko z obrazami reprezentującymi różne style malarskie. A da się to wszystko intensywnie przeżyć dzięki idealnemu połączeniu słowa z obrazem.
Tutaj muszę osobno podkreślić ogromne zasługi ilustratorki tej książki – Moniki Urbaniak. Wykonała wspaniałą pracę! Dzięki jej wybitnemu talentowi stworzyła przeuroczą postać Mony (ach ten nosek, wąsiki, zalotne oczy), a i potrafiła cudownie wkomponować ją w znane dzieła twórców sztuki dawnej i współczesnej. Prawdziwa uczta dla oczu.
Lektura tej książki przypomniała mi dwa piękne filmy dla dorosłego widza, w których bohaterowie wchodzą namacalnie w obrazy i jest to niezwykle ukazane na dużym ekranie. Mam na myśli film z 1999 roku „Między niebem i piekłem” z Robinem Williamsem oraz ekranizacje biografii malarki Fridy z Salmą Hayek z 2002 roku. Tam obrazy na naszych oczach ożywają i podobne doświadczenia ma mała myszka odczuwając na sobie artystyczne temperamenty malarzy, ich styl pociągnięć pędzla cz feerię barw. Aż kręci się w głowie.
W historii Mony młody odbiorca może zapoznać się między innymi z takimi nazwiskami i pojęciami stylów jak: Monet (impresjonizm), Picasso (kubizm), Dali (surrealizm), Warhol (pop-art) czy Rembrandt (sztuka baroku). Informacje o charakterystycznych cechach prac danego malarza są tak wplecione w treść, że zupełnie nie odbiera się ich jako suchych i niestrawnych faktów z historii sztuki. Tutaj wielki ukłon w stronę Autora, który świetnie podszedł do tematu i w żadnej części tej opowieści nie zniechęca i nie nudzi czytelnika.
Byłoby wspaniałe, gdyby po lekturze „Mony Mysi” dzieciaki same chciały odbyć wycieczki do muzeów w swojej okolicy. Po cichu liczę że będą takie przypadki, podobnie jak to, że książeczka skusi do samodzielnych prób malowania i testowania różnych metod kładzenia farby i używania różnych podłoży malarskich.
Jako miłośniczka sztuki i absolwentka szkoły sztuk pięknych odnalazłam w tej książce swoje dawne, pierwsze fascynacje malarstwem i wróciłam pamięcią do kilku ulubionych malarzy (Picasso, Dali, Warhol). W dzieciństwie uwielbiałam przeglądać albumowe wydania książek z reprodukcjami malarstwa z różnych epok. „Mona Mysia” z pewnością skusi i inne dzieci do takich doświadczeń, a może w domowych biblioteczkach znajdą książki o sztuce.
Opowieść o myszce Monie przeznaczona jest dla czytelnika w wieku 5-9 lat. Już do samodzielnego czytania, ale i również do wysłuchania i pooglądania. Jestem przekonana, że spodoba się dzięki niezwykłemu połączeniu treści z obrazem. Ilustracje mają tutaj ogromne znaczenie i dopowiadają o malarstwie to co nie opisano słownie. Premiera książki odbyła się w kwietniu tego roku. Trzymając egzemplarz w dłoni czuć miły aromat farby drukarskiej. A może to magiczny zapach farb z pracowni opisywanych artystów? W końcu książki to magiczny świat dzięki któremu przenosimy się, gdzie tylko chcemy. „Mona Mysia” zawędrowała wraz z Autorem na targi książki do Bolonii gdzie prezentowała się wspaniale razem z innymi tytułami wydawnictwa Bumcykcyk.
Marcin Kozioł jest autorem kilkudziesięciu książek dla dzieci i młodzieży. To wytrawny podróżnik pasjonat, który przez wiele lat pracował w National Geographic Polska. Z aparatem fotograficznym zwiedził ponad 60 krajów. Bogactwo doświadczeń zawodowych i podróżniczych czuć na kartach jego książek. Z ilustratorką Moniką Urbaniak współtworzy także serię przygodowo-podróżniczą „Malinka Wombat”. Ale o tym napiszę Wam już wkrótce przy innej okazji.
Reasumując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki
Tytuł: "Mona Mysia"
Autor: Marcin Kozioł
Ilustracje: Monika Urbaniak
Wydawca: Bumcykcyk
Objętość: 48 stron
Oprawa: twarda
Format: 220 x 265 mm
Poniżej okładka – front i tył
Poniżej wyklejka w styla malarstwa Pollocka oraz strona tytułowa
Poniżej okładka oraz wybrane rozkładówki książki
Poniżej fotosesja z moją kocią modelką Myszą, z którą wspólnie przeczytałyśmy tą książkę
Fot. Latarnica
Wpis powstał dzięki współpracy z Wydawnictwem Bumcykcyk.
Tą oraz inną książkę możecie nabyć (również w opcji z autografem Autora) na stronie wydawnictwa:
Latarnica poleca [vol. 55]
To miała być taka recenzja jak zwykle. Ot zebrane myśli na temat książki, którą z przyjemnością przeczytałam. Ale już czuję, że musi tu wkroczyć trochę prywatnej historii i taka będzie ta opowieść o Kociołku - nowości Wydawnictwa bis - mająca dla mnie swoje korzenie o wiele, wiele wcześniej niż teraźniejszość. Bo jak tylko zobaczyłam zapowiedź i okładkę "Kocioł - pierwszy astroMIAUta" od razu przypomniałam sobie o swojej pierwszej kosmicznej zwierzęcej książce, która bardzo mnie ukształtowała. Ale to mogłam dostrzeć dopiero z perspektywy lat i upływu czasu.
Dawno, dawno temu kiedy Monika była jeszcze małą Monisią zaczytywała się w książeczce "Szare Uszko" Mieczysława Piotrowskiego (a najpierw wsłuchiwała w jej treść, bo nie potrafiła jeszcze czytać). Pokochała głównego bohatera zajączka, który sprzeciwał się okrutnym działaniom myśliwych, a ostatecznie trafił do szkoły dla zwierząt, w której uczono latać w przestrzeni kosmicznej. Co ważniejsze Szare Uszko po edukacji w szkole dla astronautów zakwalifikował się do lotu w kosmos i wyruszył rakietą poza ziemię by ujrzeć z bliska twarz księżyca.
Poniżej moja ukochana książeczka z dzieciństwa:
Ta historia była dla mnie tak czarująca i znacząca, że kosmos, astronautyka, astronomia, obce cywilizacje i kolonizacja kosmosu pojawiły się w moich wyborach książkowych i filmowych przez całe życie bardzo często. Po drodze pojawiło się i marzenie o studiowaniu astronomii, ale jednak poziom nauk ścisłych byl dla mnie - jako humanistki - nie do przejścia.
Nic dziwnego, że zalotne spojrzenie kota Kociołka z okładki książeczki pani Marty Rydz-Domańskiej natychmiast sprawiło, że serce zabiło mi mocniej. Bo coż mi mogła ta lektura ofiarować? Podwójne szczeście w postaci bohatera, który należy do mojego ulubionego gatunku zwierząt jak i kosmiczną wyprawę! Nic więcej do pełni szczęścia mi nie potrzeba! Duet KOT-KOSMOS to to, co gwarantuje szybkie bicie serca, uśmiech na ustach i nieziemskie emocje.
Nie będę ukrywać - jako "konsument literatury" - nieznane książki czy niesprawdzonych autorów zdecydowanie oceniam najpierw po okładce czy tytule. Tutaj od razu aż zaiskrzyło! Ze stacji kosmicznej spogląda na mnie sympatyczny Kocioł - kot astroMIAUta, a w przestrzeni kosmicznej wędruje pracownik stacji. Cudowne kolory, wspaniala kreska, styl który od razu mi przypasował no i to cudne oryginalne imię kota! Natychmiast książkę zamówiłam i nie mogłam się doczekać na paczkę.
Kiedy trzymałam już w dłoniach historię astroMIAUty aż mnie kusiło, by rzucić wszystko i od razu zagłębić się w lekturze. A ponieważ miałam rozpoczęte inne książki zaczekałam parę dni i z wielką lubością, w ukochanym fotelu, z kubkem herbaty w dłoni oddałam się tej kosmicznej opowieści. Plan był taki by sobie dawkować i za szybko nie dotrzeć do celu, ale... plany jak to plany, a życie swoje. Zapadłam się dosłownie w tej historii i na jeden wieczór oddałam kosmosowi i stacji z kotem na pokładzie.
Nie podejrzewałam jak wielu silnycn emocji mi dostarczy, jak bardzo będę się martwić, denerwować, bać ale i również uśmiechać, przytakiwać, a chwilami wręcz mruczeć przy niej. A jako, że czytaniu towarzyszyła moja kotka Mysza leżąca na kolanach to i ona usłyszała wiele fragemntów tej książeczki.
"Kocioł - pierwszy astroMIAUta" ma w sobie wszekkie cechy książki idealnej. Świetna, trzymająca w napięciu historia - pięknie przyprawiona informacjami ze świata nauki, które zupełnie nie odbiera się jako suchych informacji z astronautyki. Mamy wspaniałego, sympatycznego bohatera - nierasowego kota o wdzięcznym imieniu Kocioł, który jak to każdy kot z własnej ciekawości i wygody dobrego spanka może nagle znaleźć się w bardzo niekomfortowej sytuacji. Stacja kosmiczna to nie najlepsze środowisko bytowania dla domowego kota. Nagle rodzi się wiele problemów - choćby w kwestiach żywienia czy załatwiania swoich potrzeb fizjologicznych. Obecność Kociołka totalnie zaskakuje pracowników stacji, ale stając przed tym faktem będą musieli po prostu dostosować swoje zadania i obowiązki tak, by kot mógł ten czas spędzić po kociemu i mając zaspokojone swoje potrzeby.
Kocioł jest cudownym stworzeniem, zaskarbia sobie załogę, ma do dyspozycji kosmiczny ogród w którym są prowadzone badania biologów nad uprawą roślin w tak innych niż ziemskie warunki. Po drodze przyjdzie nam i bohaterom zmierzyć się z kosmiczną przygodą mrożącą krew w żyłach i nic już więcej nie zdradzę. Ale tak czy inaczej lektura tej książki to sama przyjemność. Jej treść wciąga, fascynuje miejscem akcji, a strona wizualna czyli ilustracje Autorki są cudowne. Z przyjemnoscią wpatrywałam się w każdą i błądziłam wzorkiem po detalach i sylwetce Kociołka.
Śmiało mogę powiedzieć, że przy lekturze tej książki przyjemność znajdą nie tylko dzieci, ale i dorośli. Jedyny minus to taki, że opowieść za szybko dobiegła końca. Z przyjemnością poczytałabym więcej, a sam Kocioł jest tak fajnym bohaterem, że mógłby pojawić się w jakiejś inneg książkowej historii i przeżyć kolejne przygody - choćby miały być tylko ziemskie.
Reasumując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Kocioł pierwszy astroMIAUta
Autor: Marta Rydz-Domańska
Ilustracje: Marta Rydz-Domańska
Wydawca: Wydawnictwo bis
Objętość: 64 strony
Oprawa: twarda
Format: 165 x 235 mm
Poniżej okładka – front i tył
Poniżej wybrane rozkładówki książki
Poniżej sesja z moją kocią modelką Myszą - wspaniale się nam razem czytało o Kociołku i przeżywało kosmiczne przygody.
Latarnica poleca [vol. 54]
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że w końcówce XX wieku, a już na pewno w XXI wieku koty rządzą internetem i naszym życiem. Trudno jest się oprzeć urokowi tych mięciutkich istot o wielkich oczach, którymi potrafią wyprosić u człowieka niemal wszystko na zawołanie. Kochamy koty w filmach, w literaturze, w reklamie i na opakowaniach stosowanych produktów. Wiadomo – kot sprzeda dziś wszystko samą swoją obecnością. A życie u jego boku nigdy nie będzie już takie samo i podobne do tego z okresu „przed posiadaniem kota”. Sama to wiem i już trudno mi wyobrazić sobie jak wygląda żywot bez współdzielenia go z tą istotką na czterech łapkach.
Podobne podejście do życia ma rodzina bohaterki książeczki „Minka i jej kocie przygody” Anny Bichalskiej. Bo nie tylko dzielą swoje życie z malutką i pełną szalonych pomysłów kotką Minką, ale i jej rodzeństwem Łatką i Szarusiem i kocią mamą Łapką. Z kociakami jak z małymi dziećmi – żywe srebra gotowe czerpać z życia ile się da, ciekawskie i chętnie stawiające czoła wyzwaniom, nawet jeśli nie do końca zdają sobie sprawę z ich skutków.
Minka jest najbardziej ciekawska i odważna. Gdy rodzeństwo śpi nocą wtulone z futerko mamy wsłuchując się z jej równy oddech, bicie serca i czerpiąc kojące ciepło koteczka gotowa jest na nocne zwiedzanie mieszkania i odkrywanie nieznanych przedmiotów, zapachów i wysokości. Bo wysokie ciągi komunikacyjne to kotki lubią zbadać. Inaczej stamtąd widać świat i można zaczaić się na rodzeństwo. Dewizą życiową Minki jest, że życie jest pełne niespodzianek i fascynujących zjawisk. I one tak bardzo ją kuszą że jest w stanie prowadzić samotne nocne badania choćby kosztem swojego snu. Przecież kotki – w przeciwieństwie do ludzi - mają ten komfort i odeśpią wszystko za dnia!
Książka Anny Bichalskiej w kilku niedługich rozdziałach idealnie oddaje pomysłowość małego kota mieszkającego z ludźmi w jednym mieszkaniu. Wszystko może go zainteresować. Ludzki umysł nie potrafi nawet sobie wyobrazić jak atrakcyjne mogą być zupełnie niepozorne przedmioty. Z kociej perspektywy kwiatki doniczkowe to dżungla, wiadro z wodą ocean, zasłona ścianka wspinaczkowa, a odkurzacz to straszny wyjący potwór, choć można go okiełznać i się z nim zaprzyjaźnić. Ale to trzeba być tak odważną kotką jak Minka.
Autorka doskonale oddaje pozytywne wartości jakie wnosi w nasze życie kot. Ludzka rodzina Minki – a zwłaszcza dziewczynka Lusia – ma wiele rozrywki z samej obserwacji pomysłów koteczki. Minka jako ta odważniejsza bywa prowodyrem zabaw z rodzeństwem podsuwając im różne scenariusze zabaw w mieszkaniu. Najlepsze są zdobywania nowych – niedostępnych dotąd – obszarów. A że czasami po wejściu nie da się już zejść to inna sprawa.
Dla kogo jest ta opowieść o sympatycznej odważnej kotce? Na pewno dla młodszych dzieci. Jeśli same mają kota odbiorą te historie przez pryzmat własnych doświadczeń. Jeśli nie mają, może książka będzie dobrym wstępem do rozmów o wprowadzeniu do rodziny zwierzęcego przyjaciela. Dużą czcionka będzie wygodna dla dzieci już czytających ale sprawdzi się również w wieczornych czytaniach przed snem przez rodzica.
Na koniec muszę podkreślić atuty wizualne tej publikacji. Bo książki jak jedzenie też często kupuje się a na pewno sięga po nie patrząc na okładkę. To ona przykuwa nasz wzrok i woła z półki. A na okładce widzimy prześliczną słodką koteczkę. Chce się od razu zajrzeć do środka. Jestem zachwycona ilustracjami Anety Krella-Moch! Wszystkie kotki z obrazków są tak słodkie a ich oczka i spojrzenia czarujące. Wygodny format i sztywna oprawa ułatwia śledzenie ilustracji przez dziecko podczas czytania np. w łóżku. Jeśli ta historia Wam się spodoba z pewnością poszukacie innych książek Anny Bichońskiej. Zajrzyjcie koniecznie na ofertę na stronie wydawcy (www.wydawnictwobis.com.pl).
Reasumując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Minka i jej kocie przygody
Autor: Anna Bichońska
Ilustracje: Aneta Krella-Moch
Wydawca: Wydawnictwo bis
Objętość: 84 strony
Oprawa: twarda
Format: 165 x 235 mm
Dziękuję Wydawnictwu bis za egzemplarz recenzencki.
Poniżej okładka - front i tył
Poniżej wybrane rozkładówki książki
Poniżej sesja z moją kocią modelką Myszą – która cierpliwie wysłuchała w dwa wieczory historii o kotce Mince
Fot. Latarnica / marzec 2024
Latarnica poleca [vol. 53]
Mają wiele uroku książkowe cykle, bo zapewniają, że przy końcówce lektury nie żegnamy się z bohaterami i ich światem na zawsze. Jeśli książka jest dobra, jeśli postacie wzbudzają w nas pozytywne emocje, a ich życie jest takie, w którym chętnie jako czytelnik się odnajdujemy, to dobijając do ostatniej strony lektury czuje się ogromny żal. Opuścimy znany teren i ruszymy w nieznane. A czasami uczucie tęsknoty jest tak dominujące, że nie wiemy czy będziemy chcieli przeskoczyć w inny literacki świat. Doświadczałam tego stanu od dziecka i mam nadal już jako dorosły czytelnik.
Na szczęście istnieją cykle. I cyklem jest też "Ulica Pazurkowa". Miałam tą świadomość zaczynając czytać tom pierwszy i zapoznając się z historią rodziny Kociejków. Poznajemy ich w chwili wyjątkowej. Po pierwsze ta historia dzieje się tuż przed i w święta Bożego Narodzenia (a kto zaprzeczy i nie przyzna wyjątkowości tej porze roku?). Po drugie, los rodziny za chwilę bardzo się zmieni. A to za sprawą nieplanowanej wizyty kota Ogryzka i jego apetytowi na karpia. Podwójny życiowy fikołek! Niecodzienność wkraczająca w codzienność!
I tak odkrywamy, że na ulicy Pazurkowej jest nieduży wielorodzinny dom. W domu tym poza Kociejkami mieszka i kilka innych rodzin oraz osób samotnych, które próbują jakoś te swoje sąsiedzkie układy, swady i zgody klocek po klocku na co dzień poukładać. Ale jak wiadomo ile ludzi tyle charakterów, temperamentów i poziomów relacji.
Życie codziennie domu na Pazurkowej wywraca do góry nogami kot. Ale czy to kogoś dziwi? Skoro koty rządzą światem to co dopiero jednym domem. Taki tam fikuśny rudzielec skrada natychmiast serca Kociejków i ich dzieci, ale obecność kota szybko staje się już nie tylko ich sprawą. Ona płynnie przejdzie na każdego mieszkańca tego niewielkiego domostwa. Nie dość, że kot wzbudzi różne emocje i odkryje prawdziwe twarze kociarzy i antykociarzy to po prostu pewnego dnia Ogryzek tak jak nagle się pojawił tak zniknie!
NIe jest moim zamiarem opowiadanie tej historii, bo cała radość to jej odkrywanie karta po karcie. Od karpia i Ogryzka się zaczyna, ale idzie swoim torem dalej i tak mając na półce już cały cykl (w chwili obecbej 4 tomy) możemy wskoczyć w życie bohaterów i w inne pory roku. Nie dość, że mamy stały zestaw postaci (mieszkańców domu przy Pazurkowej) to na plan wchodzą i nowi bohaterowie (także zwierzęcy). W kolejnym tomie poznamy nowych lokatorów (a jak i dlaczego jest nagle wolne mieszkanie to już sami doczytacie). Rodzina Nowicjuszów przybywa z synkiem i swoim psem Pierogiem, a Karolek idealnie pasuje jako kolejny chłopiec do zgranej paczki dzieciaków z domu przy Pazurkowej.
W tomie 2 i 3 (Nowi lokatorzy oraz Matylda i Klopsik) mamy porę letnią. Cudowny czas wakacji kiedy dziecaki mogą sobie wymyślać od samego rana zabawy, kiedy pogoda pozwala na bieganie w terenie, a okolica ulicy Pazurkowej całkiem fajna, bo i w pobliżu Lasek Kocimiętki, Kocia Polanka, Różany Stawek i ulice o wdzięcznych nazwach: Majerankowa, Jabłkowa, Truskawkowa czy Nagietkowa. Od razu miałam jakieś takie luźne skojarzenia do cudownego własnego okresu wakacji z lat szkoły podstawowej, kiedy zachwyciłam się lekturą "Dzieci z Bullerbyn". Tak samo ciepłe emocje, grupka przyjaciół, zabawy i wspólne przygody.
Najnowszy tom 4 (Zaklinacz kotów) ukazał się w 2023 roku i dostał nagrodę Książki Roku 2023 portalu granice.pl. Z niego to dowiemy się m.in. jak można poradzić sobie ze spanikowanym kotem na drzewie oraz pomalutku dorastamy wraz bohaterami dziecięcymi. Lokatorzy domu przy Pazurkowej wciąż są dla siebie jak jedna rodzina i łączą ich wspólne cele, pasje oraz zwierzęta. Suszarnia - poza latem, kiedy najchętniej odwiedzany jest domek pod drzewem w ogrodzie - jest miejscem spotkań dzieciaków, ale i regularną miejscówką na omawianie bieżących spraw wszystkich mieszkańców. Z resztą popatrzcie na nią na ilustracjach. Aż chce się tam pójść!
Patrząć jak rozwija się akcja spodziewam się kolejnych tomów i nie bedę ukrywać, że chętnie już bym poznała ciąg dalszy. "Ulica Pazurkowa" to przesympatyczna opowieść dla młodszych i starszych. Czytelnik w każdym wieku coś odkryje dla siebie i ma szerokie spektrum postaci z kilku pokoleń - więc zawsze można się z kimś zidentyfikować. Podoba mi się, że opowieści Aleksandry Struskiej-Musiał poza główną osią akcji poruszają ważne problemy i zjawiska takie jak nasz stosunek do zwierząt, osób starszych, wzajemna opieka międzypokoleniowa, uczynność, tolerancja dla inności, niepełnosprawność, akceptacja wśród rówieśników, ucieczka od problemów w swój wąski świat, współpracwa w grupach, rozwiązywnaie konfliktów u dzieci i dorosłych.
Książki z tej serii mogą wnieść dla dziecka wiele dobrych treści, podsuwających nienachalnie różne rozwiązania w sytuacjach, które każdy z nas kiedyś przeżywał. Główne opowieści każdego tomu są wciągające, lekko i dobrze napisane. Aż sama się zdziwiłam jak bardzo mocno i głęboko wskoczyłam w ten świat i się w nim rozgościłam jako niewidzialny obserwator/ czytelnik.
Bardzo polecam te książki na prezenty dla dzieci. Są wspaniałe na tzw. wieczorne lektury przed snam i do polekturowej dyskusji. Zadowolą młodych miłośników psów i kotów. A może wspomogą czasami tak trudne rodzinne rozmowy na temat tego czy przygarnąć psa lub kota. Autorka pokazuje jkak wiele dobrego wnoszą w nasze życie zwierzęta i jak pozytywnie potrafią nas odmienić.
Na koniec muszę jeszcze podkreślić, że tekst dopełniają cudowne ilustracje, a sztywna oprawa i poręczny format z dużą czcionką pomagają w dobrym odbiorze i np śledzeniu treści przez oglądanie obrazków w czasie gdy dorosły czyta książkę dziecku.
Reasumując: Latarnica poleca!
Na cykl "Ulica Pazurkowa" składają się 4 tomy przygód bohaterów mieszkających w jednej kamienicy przy tytułowej ulicy
4 tomy mają nie tylko przepiękne ilustracje ale i cudowne, dobrane graficznie wyklejki okładek
Poniżej okładki cyklu front i tył
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Ulica Pazurkowa
Podtytuł: tom 1 Na tropie Ogryzka, tom 2 Nowi lokatorzy, tom 3 Matylda i Klopsik, tom 4 Zaklinacz kotów
Autor: Aleksandra Struska-Musiał
Ilustracje: Monika Rejkowska (tom 1-3), Katarzyna Zielińska (tom 4)
Wydawca: Wydawnictwo bis
Objętość: 64 strony
Oprawa: twarda
Format: 165 x 235 mm
Poniżej przykładowe rozkładówki z wnętrza książki:
Nie byłoby recenzji, a już na pewno nie ominęłaby ona tzw. kociej historii, gdyby nie pozowałaby z tymi egzemplarzami moja doświadczona kocia modelka Mysza.
Dziękuję Wydawnictwu bis za egzemplarze recenzenckie (tom 1 i 4) i możliwość szybkiego zapoznania się z tym cyklem!
Fot. Latarnica / luty 2024
Latarnica poleca [vol. 52]
Ponieważ wciąż mamy zimę - jakby nie było to styczeń - więc bieli za oknem nie ma się co dziwić. Tym łatwiej przychodzi nam jeszcze zmierzać się i powracać myślami do klimatu świąt Bożego Narodzenia. Nie udało mi się szybciej przygtować wpisu o tej książce, a nie chcę by czekał cały rok do kolejnej Gwiazdki. Dobrze jeśli historia bylaby czytana w okolicy świąt czy też w same poranki lub wieczory Bożego Narodzenia ale nic nie stoi na przeszkodzie by traktować ją szerezj - jako zimową opowieść. Bo śnieg rownież znajdziemy na jej kartach i uroczych ilustracjach.
Tak się złożyło, że zapoznanie się z bohaterami miejsca nazywanego Mysią Doliną nastąpiło u mnie od ostatnio wydanej części czyli tomu 3 - okolicznosciowego. Tą okolicznością są właśnie tak wyjątkowe dni świąteczne. Mają one tyle właścucych sobie cech, że trudno je pomyslić z innym okresem roku. Bo co widzimy w wyobraźni i jakie zapachy czujemy gdy słyszymy słowa: choinka, śnieg, pieczenie pierników, prezenty, wielopokoleniowe spotkanie rodzinne?
Czytająć tą skromniejszą objętościowo niż poprzednie tomy historię od razu wchodzimy w sedno czego dotyczy - czas przedswiąteczny, jakże piękny ale i pełen prac i obowiązków. Do rodziny myszek przybywa Babcia. A tylko z bacią najlepiej się piecze ciasteczka i tylko Babcia zna najlepsze histoprie i ma cały wszechświat opowieści do przekazania swoim wnukom.
Ale jak to bywa często w okresie swiąt dochodzi do wlekich i małych katastrof. Czasami są to przewrócone tylko choinki (gorzej gdy spalone), a czasami nieudane zupełnie wypieki bo jeden najważniejszy składnik został pomylony...
Takie nieszczęśliwy splot zdarzeń trafia się również w rodzinie myszek. A jego konsekwencje mogą nawet dotknąc wikszej ilości mieszkanców Mysiej Doliny. Można by się obawiać, że ich tegoroczne święta już nie da się uratować. Ale od czego są Babcie i ich mądrość i doświadczenie...
Piękna opowieść Agnieszki (tekst) i Pauliny (rewelacyjne ilustracje - takie które bardzo cenię w literaturze dziecięcej) powodują, że na chwilę my dorośli, którzy czytamy tą książkę powracamy do czasów dzieciństwa i tego jak czuliśmy i odbieraliśmy wtedy ten niezwykły, czasami i mocno tajemniczy czas świąt, a młodsi czytelnicy lub tacy, którym "Świąteczna opowieść" jest czytana wskoczą w pełną ciepła historię rodzinną, w której liczą się więzi rodzinne i trzymanie tradycji. Maluchy odnajdą w postaciach rodzenństwa myszek swoje zabawy i relacje z ludzkim rodzeństwem. Wydarzenia z Mysiej Dolny równie dobrze moglyby wydarzyc się i w ich domu i na ośnieżonym podwórku.
Ciepła historia, która otula nas jak kocyk i rozgrzewa jak kubek gorącego kakao. Może podtrzymać ogień magii świąt, być idealnym zakończeniem grudniowego dnia przed snem lub jego początkiem. Książka stawia na wartość tego, że lepiej jest coś budować razem, rodzinne niż od tego uciekać. Uważam że "Mysia Dolina" sprawdzi się jako doskonały prezent dla młodszych dzieci, a i dorośli znajdą przyjemność obcowania z tak dopracowaną książeczką. Reasumując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Mysia Dolina - Świąteczna opowieść
Autor: Agnieszka Wiszowata
Ilustracje: Paulina Engen
Wydawca: Bookolika
Objętość: 56 stron
Oprawa: twarda
Format: 210x250 mm
Poniżej okładka front i tył
"Mysia Dolina - Świteczna opowieść" to trzeci tom z tymi bohaterami, który obecnie tworzy trylogię ale podejrzewam że autorka tekstu i ilustracji na tym nie poprzestanie. Poniżej tom 1 i 2 (okładki).
Fot. z serwisu lubimyczytac.pl
Poniżej kilka przykładowych rozkładówek z pięknymi ilustracjami Pauliny Engen
Poniżej książka w świątecznym klimacie Bożego Narodzenia
Poniżej z książką pozuje moje ulubiona modelka i wierna czytelniczka - kotka Mysza. Z pewnością z racji imienia identyfikuje się z bohatrami Mysiej Doliny
Fot. Latarnica / grudzień 2023
Latarnica poleca [vol. 51]
51. odcinek cyklu recenzenckiego Latarnica poleca jest pierwszym wpisem w Nowym 2024 Roku o przeczytanej niedawno książce. Zanim powiem coś o niej samej chciałabym, abyście sobie przypomnieli czy macie lektury, które ewidentnie kojarzą się Wam z czasem okołoświątecznym i końcem roku. Tak się złożyło, że egzemplarz od Wydawcy przybył do mnie krótko przed świętami. Początkowo chciałam się zachłannie rzucić do lektury i połknąć ją w 1-2 wieczory. A potem zajrzałam w spis treści i okazało się, że gdybym codziennie czytała jeden rozdział to skończyłabym lekturę w drugi dzień świąt. Spodobał mi się ten pomysł powolnego delektowania się klimatem książki i sprawieniem, że Boże Narodzenie AD 2023 będzie kojarzyło mi się z tą konkretną książką.
Nie wiem jak wy, ale ja tak mam, że określone histore czytane w święta i na przełomie starego i nowego roku bardzo zapadają mi w pamięć i mam jakiś punkt odniesienia we wspomnieniach. Nigdy nie są to złe skojarzenia, a ponieważ często dostaję jako prezent właśnie książki - one same stają się potem takim wyznacznikiem tego wyjątkowego czasu. Lubię też na zimę wybierać powieści z akcją rozgrywaną w święta Bożego Narodzenia lub co najmniej w jakimś zimowym, śnieżnym i mroźnym plenerze.
"Kota Erwina" chciałam przeczytać, gdy tylko po raz pierwszy zobaczyłam informacje o jego ukazaniu się. Dlaczego? Autorka Arleta Remiszewska nie jest mi kimś nieznanym, kogo prozy jeszcze bym nie próbowała poznać. W moim blogowym podsumowaniu czytelniczym 2022 roku jej powieść dla młodzieży pt. "O latarniczce, miłości i samotnym humbaku" znalazła się pośrod trzech najlepszych książki dla dzieci i młodzieży. I to w naprawdę doskonałym towarzystwie dwóch zagranicznych pisarek. Poprzeczka została postawiona wysoko, bo "O latarniczce..." było dla mnie przemiłym i wielkim zaskoczeniem. Nie spodziewalam się wtedy tak dobrej książki.
Po cichu zakładałam że "Kot Erwin..." nie może zawieść. Przecież styl i poziom pisania autorki już znałam, a że w tytule pojawił się kot - to wręcz niemożlie bym się nie zapoznała z tą historią i nie pokochała kolejnego kociego bohatera. Kocie lektury pochłaniam jak ulubione ciasto czy gorzką czekoladę. Czy to dla dorosłych czy dla dzieci - wzruszam się i śmieję równie intensywnie. Każdy z was odwiedzających Latarnicę wie, że oprócz latarni morskich i książek to koty są moją trzecią pasją i miłością (kolejność tych bzików przypadkow i bywa zmienna). Zatem wzięłam do rąk nową książkę Arlety Remiszewskiej (ach ten miły satynowy papier okładki! - uwielbiam przesuwać po nim palcami) i dałam się wciągnąć w świat miasteczka z wysoką wieżą z zegarem od jej pierwszych stron.
Czy mogę dużo napisać o samej intrydze, aby nic nie zdradzić? Nie bardzo! I spokojnie możecie czytać dalej, a nie pisnę ani słówka by zepsuć komuś przyjemność z czytania. Ale jest wiele myśli i odczuć, ktorymi mogę się tu z wami podzielić. "Kot Erwin i tajemnica milczącej kukułki" (też uwielbiacie słowo "tajemnica" w literaturze?) już samym tytułem sprawia, że wchodzimy w świat, w którym spotkamy się z jakąś zagadką. Bohaterm książki jest Erwin - dachowiec, który był kotem "widzącym więcej". Tak, to był jego dar, ale zastanawiam się czy właśnie nie w tym tkwi niesamowitość kotów domowych, że są istotami widzącymi ze znacznie szerszej perspektywy to co je otacza. Erwin miał dar wchodzenia w ludzkie emocje i trudne sytuacje - widział i czuł, gdzie istota poruszająca się na dwóch nogach w pozycji pionowej - wymaga wsparcia z jego strony. Noc w noc kiedy na zegarze z wieży wybijała północ opuszczał swoje ciepłe mieszkanko i wyruszał na spacer by koić pokruszone ludzkie serca.
[...] "ludzie zwykli nazywać go widzącym duszę, czytającym w myślach lub naiwnym, ponieważ we wszystkich zdawał się dostrzegać dobro".
Rozdział otwierający przepięknie oddaje kocią naturę opisując ją z czułością, przenikliwością i delikatnością. Czuć, że Autorka zna te stworzenia i nie raz doświadczyła tego jak kot (choć mówi się, że to tak niezależne, nie przywiązujące się do człowieka istoty) potrwafi wyczuć nasze nastroje, a jeszcze dodatkowo jak potrafi nas pocieszyć, odstresować, zrelaksować. Sama doświadczam tego na co dzień i całkowicie się zgadzam z terapeutyczną rolą kota. Erwin ma swoje stałe rytuały i ścieżki i potrafił zawsze dostrzeć sytuacje i ludzi, gdzie pocieszenie i wsparcie było potrzebne choćby miało przyjść od rozmruczanego futerka.
Bohater dzieli życie z panem Miłoszem - astronomem i wykładowcą na uczelni. Opiekun nie wie, że wraz z północą jego kot ma do wykonania swoje tajne - jakże ważne - misje. Erwin nie rozumie pasji swego pana , wręcz nudzą go dysputy naukowe. A ponieważ dla Miłosza fizyka jest zrozumiałą i otwartą księgą nie mógł kota nazwać inaczej niż poprzez powiązanie go z bardzo znaną postacią ze świata tej nauki. Nie zdradzę o kogo chodzi, ale historia jest bardzo interesująca. Drugim głównym bohaterem ludzkim tej powieści jest przyjaciel domu pan Kordian - również astronom. A gdy spotka się dwóch takich naukowców to wiadomo... dyskusji i sporom nie ma końca. Ależ oni potrafili się ścierać siedząc przy jednym stole - każdy ze swoim laptopem i przekonaniami, których kurczowo się trzymali.
Arleta Remiszewska doskonale przemyca nam w tej opowieści wiele teorii z fizyki i astronomii. Czyta się to doskonale, bo nauka podana jest w sposób przystępny i wciągający. Nie jestem do końca laikiem, bo w szkole z fizyki tylko astronomia mnie pasjonowała i kiedyś nawet chciałam ten kierunek studiować. Ale na fizyce ogólnej poległabym więc te plany poszły w odstawkę. Mam więc tutaj dla siebie aż dwa przysmaczki - kota i dziedzinę nauki, którą bardzo lubię i wciąż śledzę co się w niej dzieje.
Jesteśmy więc wciągnięci w powieść o kocie i dwóch astronomach i niby wszytsko miło i gładko posuwa się do przodu, ale nagle życie Erwina wywraca się do góry nogami. A wszystko za sprawą tytułowej milczącej kukułki. Zegar z wieży kościoła pewnej nocy trwale milknie i nasz mruczący bohater nie ma sygnału kiedy może ruszyć na swoje nocne spacery i odwiedzać potrzebujacych go ludzi. To jest zagadka, wokół której skupi się dalsza akcja i do samego końca będziemy jak Sherlock Holmes - tym razem w postaci kota - szukać podejrzanych, analizować dowody, odrzucać co ma sens a co kogoś od razu dyskwalifikuje.
Nie bedę udawać, dałam się wciągnąć w to śledztwo tak samo mocno jak Erwin. Szukałam winowajcy i składałam elementy tej łamigówki. W kolejnych rozdziałach poznamy nowe osoby w postaci ekscentrycznego zegarmistrza, miejscowego księdza, łowcy duchów oraz pisarki Augustyny - pierwszej opiekunki Erwina (przy okazji dowiemy się jak i dlaczego trafił do pana Miłosza). Po nitce do kłębka - jak przystało na kota - dotrzemy do finału i rozwiązania zagadki kłującej w uszy ciszy z kościelnej wieży, która zdezorganizowała życie nie tylko kotu. Czy warto było przejść przez to kocie śledztwo? Oczywiście! Sama wpadałam w pułapki błędnego myślenia, chwytałam się fałszywych tropów i rozglądałam po kartach powieści za winowajcą. Ileż to razy westchnęłam, że ponownie źle kogoś wytypowałam na głównego podejrzanego. Wielki finał was nie zawiedzie. Obiecuję!
Czy "Kot Erwin..." to coś więcej niż kryminał dla starszych dzieci? Oczywiście! Arleta Remiszewska zna się na swoim pisarskim rzemiośle. To co cenię w jej opowiesciach to pogłębiona psychologia postaci. Bohaterowie są tacy prawdziwi, łatwo się z nimi i ich zachowaniami identyfikować. Pisane przez nią powieści wciągają od pierwszych stron. Nie trzeba się zmuszać, by czytać. Trzeba się zmuszać by książkę odłożyć. Ja akurat musiałam się przed czytaniem powstrzymywać, bo nie chcęiałam tych światow tak szybko opuszczać.
Mam wrażenie, że przez większość czasu, który obejmuje akcja "Kota Erwina..." panuje noc, a na pewno jest już pora po zapadniuęciu zmroku. Przez to ta historia staje taką z pogranicza jawy i snu. Jakbyśmy balansowali na cienkiej linie nie wiedząc czy coś jeszcze jest realne czy już przeszliśmy do krainy szalonego snu. Idealnie oddaje to okładka - w kolorze nocy i cieni zalegających okna, gdy zapadnie zmrok. Atutem jest też piękne wydanie: sztywna oprawa, miły w dotyku papier, interesujące ilustracje. Całość pod kątem edytorskim przemyślana i sprawa ogromną przyjemność komuś kto ceni książki. Mam nadzieję, że są dzieci, które pod choinką znalazły zapakowną w piękny papier właśnie tą książkę. Ja byłabym takim prezentem zachwycona.
Po drugim udanym zetknięciu z pisarstwem tej Autorki z przyjemnością sięgnę w przyszłości po jej inne historie. Takie książki spełniają to wszystko co poszukuję w literaturze dla młodszych czytelników. I kto wie czy za parę lat nie obdaruję na święta w rodzinie kogoś "Kotem Erwinem..." by powielić to niesamowite doświadczenie Bożego Narodzenia z tak nastrojową, mądrą, chwilami magiczną i tajemniczą lekturą.
Kto ma ochotę niech śledzi na instagramie profil Autorki (IG: arleta.remiszewska_autorka), bo wrzuca fajne fotki z książkami i kotami (a to jak wiadomo duet idelany), informacje o swoich publikacjach i pokazuje scenki z życia pisarki.
Reasumując: Latarnica poleca!
Poniżej okładka front i tył - ponieważ w tytule i treści książki jest tajemnica postanowiłam ją sfotografować w półmroku
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Kot Erwin i tajemnica milczącej kukułki
Autor: Arleta Remiszewska
Ilustracje: Aleksandra Lisek
Wydawca: Czytalisek (Helion S.A.)
Objętość: 124 strony
Oprawa: twarda
Format: 165 x 220 mm
Poniżej przykładowe rozkładówki z wnętrza książki - popatrzcie jaka piękna wyklejka z kukułką i odbicie łapek na końcu książki! Wartość tej edycji dodają ilustracje Aleksandry Lisek.
Ponieważ książka przybyła do mnie przed świętami to poniżej kilka ujęć w klimacie świąt. Pod choinkę dostałam w prezencie swój własny Ex libris - "Kot Erwin" jest jedną z kilku książek, które zostały nim już trwale opieczętowane.
Nie byłoby recenzji, a zwłaszcza z tzw. kociej literatury, gdyby nie pozowałaby z książką moja doświadczona kocia modelka Mysza. Poniżej jej 5 minut sławy. Poradziła sobie znakomicie. Mieliśmy przy sesji dużo zabawy.
Dziękuję Wydawcy za egzemplarz recenzencki i możliwość szybkiego zapoznania się z tą książką!
Fot. Latarnica / grudzień 2023
Latarnica poleca [vol. 50]
Dla mnie wszystko zaczęło się od głośnego okrzyku: "JEEEEEST!!!". A było to radosne potwierdzenie faktu (gdy po raz pierwszy na facebooku zobaczylam reklamę na stronie Wydawnictwa ZNAK), że wkrótce premiera nowego tomu autorstwa Kota Nieteraz. W moim przypadku to kontynuacja wspaniałej literackiej przygody, która zaczęła się 3 lata temu wraz z ukazaniem się "Typowego kota", który również trafił na moją top listę ulubionych stron facebookowych i bohaterów tychże stron.
Jeśli czytając te słowa martwisz się, że nie znasz Kota Nieteraz ani bohatera historyjek Typowy kot więc na nic sięganie ci po tą książkę od razu uspokoję. NIe trzeba zaczynać lektury od pierwszego tomu. Spokojnie "Kot na szczęście" może się stać twoim pierwszy razem z Kotem Nieteraz i jego ludzką i zwierzęcą rodziną. Nic straconego! Zapewniam, że kiedy dotrzesz do ostatniej strony bardzo szybko poszukasz poprzednich tomów i z równą przyjemnością zagłębisz się w ich treści.
To tyle tytułem wprowadzenia i niejako wyjaśnienia skąd dziś pod moją lupką recenzeta znalazła się TA, a nie inna książka. W końcu to okrągły 50-ty odcinek cyklu Latarnica poleca.
A teraz będzie wyznanie w stylu 3 x TAK.
Tak, to ABSOLUTNIE nie przypadek że musiałam poznać 3 tom serii!
Tak, identyfikują się z bohaterami serii! I podpisuję pod wieloma stwierdzeniami i ich doświadczeniami.
Tak, jestem posiadaczką i przerobiłam we wszystkich kierunkach lektury typu "Bądź jak kot", Żyj jak kot", "Bierz przykład z kociego życia" itp. itd. (to w kontekście treści 3 tomu).
Czymże jest "Kot na szczęście"? Poradnikiem? Pamiętnikiem z życia kota, a może jego ludzi? Humorystycznym komiksem? Satyrą na koty, a może na relacje zwierzęco-ludzkie? Literaturą faktu o opiece nad zwierzętami? Literaturą popularno-naukową o tym jak radzić sobie w trudnych sytuacjach na linii zwierzę-człowiek i odwrotnie?
Odpowiedź na te wszytskie pytania brzmi twierdząco! Zdecydowanie "Kot na szczęście" jest wspaniałą mieszanką wielu gatunków i może w tym tkwi jego siła. Książka w swej strukturze nie nuży, bo nie ma jednolitej zawartości. Kolejne rozdziały przerywane są historiami obrazkowymi oddającymi kwintesencję tego jak swoje życie widzą i planują koty. I pokazują bez pardonu czym my jesteśmy w ich wielkim planie przejęcia władzy nad światem. Te komiksowe wtrącenia świetnie rozładowują atmosferę i tak zabawnie opowiadanej historii. Ja siedząc wgapiona w strony "Kota na szczęście" w ulubionym fotelu do czytania (z kotem na kolanach) raz po raz wydawałam z siebie parsknięcia bądź dłuższy rechot zadowolenia i rozbawienia.
Oś główną książki stanowi (jak miło było powrócić do świata bohaterów!) relacja pisana przez Beatę lub Kota Nieteraz (ach ten cięty język, te błyskotliwe wnioski, czarny humor) obejmująca kilka tygodni (a może i miesięcy?), ale zaczynająca się nomen omen rankiem 1 stycznia. Jak wiadomo dla wielu z nas 1 stycznia to katorga. Zawalona wcześniej noc przez sylwestrową zabawę, zmęczenie, niedospanie, bałagan wokół i straszny bałagan w nas samych, bo to NOWY rok: nowe wyzwania, nowe plany, wszystko postawione na głowie i każdy z nas o rok starszy. W taki to dzień wchodzimy w świat tej rodziny, w skład której wchodzą: Beata, Adrian oraz pies Nierusz i kot Nieteraz.
Beata postanawia przeorganizować swoje życie i po pierwsze zacząć rok od regularnego chodzenia na siłownię (to ma być ta część postanowień na temat dbałości nad ciałem), a po drugie pragnie na zasadzie empirycznej poprzyglądać się własnemu kotu i wcielić w życie te wszytskie mądrości z poradników coachingowych typu "bądź jak kot". A ponieważ jej dotychczasowym hobby życiowym było leżenie na kanapie, oglądanie seriali i podjadanie to sami widzicie jak wiekopomnych zmian chce dokonać.
A w tym czasie jej partner Adrian (zdecydowanie bardziej zajmujący się psem niż ona, bowiem pies to spacery, to wczesne wstawanie, wysiłek fizyczny) postanawia wykorzystać część marnującego się metrażu w ich mieszkanku w starym bloku i zaczyna budowę antresoli.
W historii pojawia się świetnie zarysowana postać trenerki personalnej Kasi w studio fitnessu oraz... hm nie chcialabym uprzedzać, ale jednak bez tego ogniwa nie ma "Kota na szczęście" - rodzina powiększa się o jeszcze jednego... kota Eklenia (młodszy model i klon kota Nieteraz).
Uwielbiam podczas lektury te zmiany optyki odbierania rzeczwistości. Jeszcze przed chwilą patrzyłam na wszystko oczami Beaty, a tu już powracam do widzenia świata kota Nieteraz, a ten to ma dopiero gadane! Książka jest świetnie osadzona w naszych realiach. Mamy zalety i wady pracy hybrydowej, plusy i minusy życia pod jednym dachem z przedstawicielami aż dwóch gatunków zwierząt bo z kotami i psem. A skoro pojawił się nowy kot to na karty książki wjeżdża to co każdy wielozwierzakowy opiekun wie - historia o tzw. wprowadzaniu nowego zwierzaka do stada czyli socjalizacja z izolacją w praktyce. Jedna z historii funduje nam też refleksje nad kondycją systemu zdrowotnego NFZ oraz uzmysławia koszty posiadania zwierząt i kwoty, które trzeba brać na swoje barki u weterynarza, gdy już musimy spotkać się z lecznictwem tzw. zwierząt towarzyszących.
Nie mam najmniejszej wątpliwości co do tego, że "Kot na szczęście" okaże się strzałem w dziesiątkę dla miłośników zwierząt. Lubimy się pośmiać z nas samych - zwłaszcza wtedy, gdy widzimy lub czytamy, że innym zwierzolubom też nie jest tak łatwo. Ba! Bywa nawet bardzo, bardzo ciężko. Jakoś robi się wtedy lżej i czujemy się rozgrzeszni z zakupów najlepszych karm z górnych półek, najlepszych zabawek choć jak wiadomo kota ucieszy i tak karton, w którym owa zabawka przyjedzie.
Beata konsekwentnie wypisuje (na zakuionej uprzednio tablicy) i realizuje podpowiedzi autorów poradników by brać przykład z kotów, bo one są mistrzami zen i najlepszymi nauczycielami życia. W praktyce różnie to jej wychodzi, ale wnioski i wynikające z prób realizacji sytuacje dają Czytelnikowi naprawdę przednią zabawę. To jest też taka książka, przy której zdecydowanie dużo potakujemy głową. Co chwila trafiamy na taką "akcję" w życiu bohaterów, że możemy to od razu przyłatać do naszych doświadczeń. I ta bliskość i wspólnota myślenia, doświadczania, cierpienia na różne sposoby nas łączy i jesteśmy w jednej drużynie.
Podtytuł tego tomu "Czyli dlaczego kociarze to najwięksi szczęściarze" tak czy inaczej znajduje uzasadnienie w życiu Beaty i Adriana. I zapewne w życiu wielu z nas. Przecież jakże często patrzymy na swojego kota (koty) z miłością i mówimy pod nosem - jakie to szczęście że go (ich) mamy. I to jest prawda. Mimo, że po drodze mamy tak bardzo pod górkę lub z górki na zderzenie czołowe jak opiekunowie Nierusza, Nieteraza i Eklunia - kota ze schroniska, który w ogłoszeniach umierał na samotnść w malutkiej klatce, a wpuszczony do domu okazał się diabłem wcielonym i zarządcą psa. Tak to już w życiu bywa. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
Na koniec trochę o stronie wizualnej. Książka ma wygodny zbliżony do kwadratu format, jest świetnie opracowana graficznie i tekst czyta się wygodnie. Razem z poprzednimi dwoma tomami pięknie prezentuje się na półce jako trylogia i może być idealnym prezentem na nadchodzące święta. Nie zawiedzie opiekuna zwierząt, spędzi z nią wiele zabawnych chwil i z pewnoscią poleci innym znajomym w zakoconych domach oraz tych, w których pod jednym dachem żyją i psy i koty. Bo jak wiadomo pies z kotem nie zawsze oznacza kotostrofę czy katastrofę.
Reasumując: Latarnica poleca!
Poniżej okładka front i tył:
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Kot na szczęście. Czyli dlaczego kociarze to najwięksi szczęściarze
Autor: Kot Nieteraz
Ilustracje: Maciej Zaręba
Wydawca: Flow Books / Wydawnictwo Znak
Objętość: 304
Oprawa: miękka
Format: 16x20 cm
Poniżej przykładowe rozkładówki z wnętrza książki:
Poniżej cały (dotychczas wydany) cykl Kota Nieteraz - "Typowy kot", "Kot kontra pies" i "Kot na szczęście" (czekam na więcej!)
Poniżej tzw. backstage sesji czyli te chwile, gdy ustawiałam dobry kadr, a na plan wchodziła ONA - Mysza a ja krzyczałam: "NIE TERAAAAAAZ!"
Dziękuję Wydawnictwu Znak za egzemplarz recenzencki i możliwość szybkiego zapoznania się z tą książką tuż po premierze!
Fot. Latarnica / listopad 2023 (kocia modelka - Mysza Errorka)
Latarnica poleca [vol. 49]
Dzisiejszy post z tego cyklu nie jest klasyczną recenzją, bo też opisywany produkt nie jest klasyczną książką choć na taką wygląda. Ale nie mogłam się oprzeć pokusie pokazania wam tego wydawnictwa. Jestem nim po prostu zauroczona.
Nie wiem jak wy, ale ja nadal nie funkcjonuję w ciągu roku bez tradycyjnego kalendarza książkowego oraz naściennego. O ile na ścianie co roku dominuje jeden latarniany, a drugi koci to z książkowych zazwyczaj wybieram takie, które mają nie tylko kocie okładki, ale i też we wnętrzu dorzucają coś fajnego i powiązanego z kocią tematyką.
Dzięki wpisowi polecajce na profilu facebookowym i instagramowym Kocibehawiozrym dowiedziałam się, że na rok 2024 przygotowano takie piękne kocie wydawnictwo. Nawet Mysza od razu przybiegła, by popatrzeć co to za cudo pojawiło się w naszym domu.
Wiedziałam od razu, że skoro doszło do połączenia sił wydawnictwa z Gosią, bo znam jej książki i regularnie czytam profile społecznosciowe, to otrzymamy produkt wyjątkowy i pomocny. Nadal ma to być jednak przede wszystkim kalendarz. Więc wszytskiego jest w nim w odpowiednich proporcjach tak by ostatecznie dać danie smakowite.
Po przeglądnięciu zawartości uważam, że to taki typowy must have dla kociarza. Akurat mamy IV kwartał roku - okres, w którym myślimy o świątecznych prezentach dla bliskich. Jeśli niektórzy z nich korzystają z kalendarzy papierowyvch - zakup będzie strzałem w dziesiątkę.
Atuty? Wygodny układ z możliwościami wpisów swoich uwag i notatek (ja akurat dużo notuję więc dla mnie idealnie). Jeden tydzień roku zajmuje stronę (parzystą), a na sąsiadującej mamy miejsce na zapiski (wszytsko to jest na zdjęciach poniżej). Gdy kończy się dany miesiąc kalendarium przrywają strony z pięknymi ilustracjami a przy nich znajdziemy ważne dla kociarzy treści.
Nowy 2024 rok zaczynamy z oszacowaniem wieku kotów oraz mamy pożyteczny Kalendarz weterynaryjny kota przypisany do wieku pupila, Informacje napisane przez behawiorystkę Małgorzatę są z różnych dziedzin, ale wszytsko to ma ostatecznie sprowadzić się do jednego - abyśmy dobrze zadbali o dobrostan naszych mruczków: posiadali odpowiednie przedmioty w ich otoczeniu, stosowali wlaściwą dietę, potrafili odczytywać subtelne komunikaty, zadbać o opiekę weterynaryjną i ich bezpieczeństwo w naszych domach. Rok 2024 zakończymy z quizem dla kocich opiekunów.
Jako pracownik poligrafii szczególną uwagę zwracam też na wygląd i jakość wydawnictw, które kupuję. Macam papier, wącham druk, oglądam okładki pod różnym kątem by dostrzeć tzw uszlachetnienia druku. Tutaj mamy wszystko idealnie dobrane. Wygodna sztywna oprawa z pięknymi wybiórczymi błyszczeniami na okładce, miły matowy papier w środku, na którym dobrze się notuje w kolorze ecru, przepiękna miedziana tasiemka do zaznaczania na jakim etapie roku jesteśmy. Po prostu dobra robota drukarni i introligatorni!
Tak jak nie lubie przejśćia z jednego roku w drugi (jakoś ten przełom grudnia i stycznia zawsze powoduje u mnie obniżenie nastroju) tak teraz cieszę się, że styczeń przywitam z fajnym kalendarzem, po ktory będę chętnie sięgać. Reasumując: Latarnica poleca!
Pewnie od razu was zainteresuje, gdzie można go nabyć. Z tego co widziałam ma go sieć Empik stacjonarnie i online, jest też w ofercie wielu sprzedawców na popularnym serwsie aukcyjnym. Tak więc z nabyciem problemu nie ma - chyba że wyczerpie się szybko nakład. Ja zdecydowanie doradzam kupić jak najszybciej.
Podstawowe dane kalendarza książkowego:
Tytuł: Koty 2024
Autor tekstów: Małgorzata Bieganska-Hendryk
Ilustracje: Ilona Andrzejczak
Wydawca: Zielona Sowa
Objętość: około 200 stron
Oprawa: twarda
Format: 135 x 210 mm
Poniżej okładka front i tył.
Okładka jest przemiła w dotyku, druk uszlachetniony złoceniem i błyszczącymi czerwieniami, całość bardzo elegancka i poręczny węższy format - dla mnie idelany by mieszkał w mojej torebce i towarzyszył mi na co dzień
Poniżej przykładowe strony z wnętrza. Jak widzicie są ciekawe wartości dodatnie - treści, które zainteresują każdego kociarza. W ramach rozkladowki mamy jeden tydzień roku i sporo miejsca do zapisków. Jest też planer na początek roku i strony na luźne notatki i myśli na samym końcu.
A któż by się oparł kociemu quizowi? A i taki się znalazł! Kotkę Myszkę najbardziej zainteresował jednak planer. Ciekawe co w tej kociej główce planuje na 2024 rok?
Czasami sesja z kotem w domu wygląda po prostu tak jak na fotografiach poniżej. Więcej prób odwrócenia jego uwagi niż samego fotografowania tego co się zaplanowało.
A na ostatnim zdjęciu NIESPODZIANKA! Wydawnicywo Zielona Sowa przygotowało na rok 2024 dwie różne okładki do wyboru. Ja mam dostęp tylko do białej, ale jest również i czarna. Okładki prezentuje cudowny kot Stefan - podopieczny Gosi - autorki tekstów do kalendarza.
Fot. Latarnica / listopad 2023 (ostatnia z dwoma okladkami kalendarza - Małgorzata Biegańska-Hendryk)
Latarnica poleca [vol. 48]
O książce Sari Peltoniemi dowiedziałam się zupełnie przypadkowo. Robiąc zakupy na popularnym portalu aukcyjnym musiałam dokupić coś do wybranych już książek chcąc mieć darmową wysyłkę. I tak w oczy wpadła mi niepozorna książeczka z kotem w tytule, a skoro pojawił się kot to już mnie zaintrygowała.
Jeszcze większą radością było, gdy już paczka do mnie dotarła, że autorka opowieści okazała się pisarką fińską, a ja mam ogromną słabość do tego kraju. Od razu ochoczo zaplanowałam szybką lekturę "Kociego taksówkarza", choć założyłam po tytule, że będzie to opowieść miejska z prawdziwą taksówką w tle. Nic bardziej mylnego!
Historia ta otworzyła przede mną zupełnie inny świat niż się spodziewałam, ale jakże fiński i jakże taki jak w literaturze dziecięcej czy młodzieżowej lubię.
Bohaterem książki jest starsza kobieta nazywana Babcią. Babcia ma imię Sirkka i mieszka z 9 kotami i czule się nimi opiekuje. Ale kobieta jest wdową i jej życie straciło blask odkąd nie ma już przy jej boku męża. Nawet (a może zwłaszcza!) koty to odczuwają. I choć robią co mogą swoimi czułościami i nie odstępowaniem babci na krok to uszła z niej cała radość życia.
W pewnej chwili na scenę tej historii wkracza chłopiec o imieniu Juho, który najpierw z ciekawością podgląda i obserwuje przez okienną szybę życie babci z 9 mruczkami. Kiedy zjawia się w domu starszej pani poznaje nieznany sobie koci świat, bowiem sam w domu ma ukochanego psa. Co jeszcze ciekawsze zauważa że babcia doskonale rozumie kocią mowę i z nieznanych mu dźwięków wydawanych przez mruczki potrafi usłyszeć cale historie i sensownie im w tych samych tematach odpowiedzieć.
Juho przy kolejnym spotkaniu przy kawie i ciastku (ach jak Finowie piją dużo kawy i mleka!) słyszy do Babci, że koty powzięły pewien plan. Ma on przywrócić jej sens i radość życia. Ale do jego realizacji potrzebny będzie im chłopiec razem ze swoim rowerem.
Plan kociej bandy zakładał znalezienie poza terenem miasta kandydata dla Babci, który przyjedzie i złączy swój los z kobietą. Oczywiście musi to być osobna godna, o określonych cechach i a pewno lubiąca koty.
Juho miał przewieźć pierwszego kota na obrzeża miasta rowerem i zostawić go w ustalonym miejscu. Kot miał się tam zorientować czy znajdzie pana godnego ich opiekunki. Po ustalonym czasie chłopiec miał przyjeżdżać po niego i wracać do miasta i znajomego domu . Gdyby pierwszemu kotu się nie udało, czekało chłopca jeszcze 8 kursów w obie strony z kolejnymi kotami.
Oczywiście łatwo się domyślić, że zarówno chłopiec w drodze i jak i koty w terenie podmiejskim trafiają na różne typy ludzi i wpakują się w różne sytuacje. Po drodze chłopak spotyka interesującą dziewczynę Miarkę, która widząc jak jeździ z kotami martwiła się czy aby nie robi krzywdy zwierzętom. Po bliższej rozmowie okazuje sę że są podobni w sposobie patrzenia na świat i mają podobną wrażliwość. Miarka postanawia jeździć swoim rowerem razem z Juho oraz kolejnymi kotami.
Czyta się te historie naprawdę z zainteresowaniem. Część rozdziałów to tzw. sprawozdania z punktu widzenia kota, który udał się w podroż w poszukiwaniu mężczyzny dla Babci. Oczywiście wiadomo, że w takich historiach nic nie dzieje się gładko, ani nie idzie po myśli bohaterów.
Nie zdradzę finału tej opowieści ani czy kończy się szczęśliwie czy też pomysł kotów był zbyt trudny do zrealizowania. Pisarka kreśli po drodze różne postawy ludzi wobec zwierząt. Pokazuje że parą człowieczeństwa jest nasz stosunek do braci mniejszych. Jak sami widzicie, taksówki tu nie ma, ale jest rower za nią robiący i wiele godzin podróży z różnymi charakterologicznie kotami.
Powieść "Koci taksówkarz" bardzo mile mnie zaskoczyła i chętnie poznałabym i inne opowieści Sari Peltoniemi. Z tego co sama rozeznałam, kilka zostało już przetłumaczone na język polski. Podsumowując: Latarnica poleca!
Podstawowe dane książki:
Tytuł: Koci taksówkarz
Autor: Sari Peltoniemi
Wydawca: grupa Wydawnicza Foksal
Objętość: 166 strony
Oprawa: twarda
Poniżej okładka front i tył
Poniżej przykładowe ilustrowane rozkładówki
Poniżej autorka oraz fińskie wydanie "Kociego taksówkarza", fot. ze strony facebookowej pisarki
Poniżej sesja mojej kocicy Myszy z książką