Latarnica poleca [vol. 50]

Dla mnie wszystko zaczęło się od głośnego okrzyku: "JEEEEEST!!!". A było to radosne potwierdzenie faktu (gdy po raz pierwszy na facebooku zobaczylam reklamę na stronie Wydawnictwa ZNAK), że wkrótce premiera nowego tomu autorstwa Kota Nieteraz. W moim przypadku to kontynuacja wspaniałej literackiej przygody, która zaczęła się 3 lata temu wraz z ukazaniem się "Typowego kota", który również trafił na moją top listę ulubionych stron facebookowych i bohaterów tychże stron.

Jeśli czytając te słowa martwisz się, że nie znasz Kota Nieteraz ani bohatera historyjek Typowy kot więc na nic sięganie ci po tą książkę od razu uspokoję. NIe trzeba zaczynać lektury od pierwszego tomu. Spokojnie "Kot na szczęście" może się stać twoim pierwszy razem z Kotem Nieteraz i jego ludzką i zwierzęcą rodziną. Nic straconego! Zapewniam, że kiedy dotrzesz do ostatniej strony bardzo szybko poszukasz poprzednich tomów i z równą przyjemnością zagłębisz się w ich treści.

To tyle tytułem wprowadzenia i niejako wyjaśnienia skąd dziś pod moją lupką recenzeta znalazła się TA, a nie inna książka. W końcu to okrągły 50-ty odcinek cyklu Latarnica poleca.

A teraz będzie wyznanie w stylu 3 x TAK.

Tak, to ABSOLUTNIE nie przypadek że musiałam poznać 3 tom serii!

Tak, identyfikują się z bohaterami serii! I podpisuję pod wieloma stwierdzeniami i ich doświadczeniami.

Tak, jestem posiadaczką i przerobiłam we wszystkich kierunkach lektury typu "Bądź jak kot", Żyj jak kot", "Bierz przykład z kociego życia" itp. itd. (to w kontekście treści 3 tomu).

Czymże jest "Kot na szczęście"? Poradnikiem? Pamiętnikiem z życia kota, a może jego ludzi? Humorystycznym komiksem? Satyrą na koty, a może na relacje zwierzęco-ludzkie? Literaturą faktu o opiece nad zwierzętami? Literaturą popularno-naukową o tym jak radzić sobie w trudnych sytuacjach na linii zwierzę-człowiek i odwrotnie?

Odpowiedź na te wszytskie pytania brzmi twierdząco! Zdecydowanie "Kot na szczęście" jest wspaniałą mieszanką wielu gatunków i może w tym tkwi jego siła. Książka w swej strukturze nie nuży, bo nie ma jednolitej zawartości. Kolejne rozdziały przerywane są historiami obrazkowymi oddającymi kwintesencję tego jak swoje życie widzą i planują koty. I pokazują bez pardonu czym my jesteśmy w ich wielkim planie przejęcia władzy nad światem. Te komiksowe wtrącenia świetnie rozładowują atmosferę i tak zabawnie opowiadanej historii. Ja siedząc wgapiona w strony "Kota na szczęście" w ulubionym fotelu do czytania (z kotem na kolanach) raz po  raz wydawałam z siebie parsknięcia bądź dłuższy rechot zadowolenia i rozbawienia.

Oś główną książki stanowi (jak miło było powrócić do świata bohaterów!) relacja pisana przez Beatę lub Kota Nieteraz (ach ten cięty język, te błyskotliwe wnioski, czarny humor) obejmująca kilka tygodni (a może i miesięcy?), ale zaczynająca się nomen omen rankiem 1 stycznia. Jak wiadomo dla wielu z nas 1 stycznia to katorga. Zawalona wcześniej noc przez sylwestrową zabawę, zmęczenie, niedospanie, bałagan wokół i straszny bałagan w nas samych, bo to NOWY rok: nowe wyzwania, nowe plany, wszystko postawione na głowie i każdy z nas o rok starszy. W taki to dzień wchodzimy w świat tej rodziny, w skład której wchodzą: Beata, Adrian oraz pies Nierusz i kot Nieteraz.

Beata postanawia przeorganizować swoje życie i po pierwsze zacząć rok od regularnego chodzenia na siłownię (to ma być ta część postanowień na temat dbałości nad ciałem), a po drugie pragnie na zasadzie empirycznej poprzyglądać się własnemu kotu i wcielić w życie te wszytskie mądrości z poradników coachingowych typu "bądź jak kot". A ponieważ jej dotychczasowym hobby życiowym było leżenie na kanapie, oglądanie seriali i podjadanie to sami widzicie jak wiekopomnych zmian chce dokonać.

A w tym czasie jej partner Adrian (zdecydowanie bardziej zajmujący się psem niż ona, bowiem pies to spacery, to wczesne wstawanie, wysiłek fizyczny) postanawia wykorzystać część marnującego się metrażu w ich mieszkanku w starym bloku i zaczyna budowę antresoli.

W historii pojawia się świetnie zarysowana postać trenerki personalnej Kasi w studio fitnessu oraz... hm nie chcialabym uprzedzać, ale jednak bez tego ogniwa nie ma "Kota na szczęście" - rodzina powiększa się o jeszcze jednego... kota Eklenia (młodszy model i klon kota Nieteraz).

Uwielbiam podczas lektury te zmiany optyki odbierania rzeczwistości. Jeszcze przed chwilą patrzyłam na wszystko oczami Beaty, a tu już powracam do widzenia świata kota Nieteraz, a ten to ma dopiero gadane! Książka jest świetnie osadzona w naszych realiach. Mamy zalety i wady pracy hybrydowej, plusy i minusy życia pod jednym dachem z przedstawicielami aż dwóch gatunków zwierząt bo z kotami i psem. A skoro pojawił się nowy kot to na karty książki wjeżdża to co każdy wielozwierzakowy opiekun wie - historia o tzw. wprowadzaniu nowego zwierzaka do stada czyli socjalizacja z izolacją w praktyce. Jedna z historii funduje nam też refleksje nad kondycją systemu zdrowotnego NFZ oraz uzmysławia koszty posiadania zwierząt i kwoty, które trzeba brać na swoje barki u weterynarza, gdy już musimy spotkać się z lecznictwem tzw. zwierząt towarzyszących.

Nie mam najmniejszej wątpliwości co do tego, że "Kot na szczęście" okaże się strzałem w dziesiątkę dla miłośników zwierząt. Lubimy się pośmiać z nas samych - zwłaszcza wtedy, gdy widzimy lub czytamy, że innym zwierzolubom też nie jest tak łatwo. Ba! Bywa nawet bardzo, bardzo ciężko. Jakoś robi się wtedy lżej i czujemy się rozgrzeszni z zakupów najlepszych karm z górnych półek, najlepszych zabawek choć jak wiadomo kota ucieszy i tak karton, w którym owa zabawka przyjedzie.

Beata konsekwentnie wypisuje (na zakuionej uprzednio tablicy) i realizuje podpowiedzi autorów poradników by brać przykład z kotów, bo one są mistrzami zen i najlepszymi nauczycielami życia. W praktyce różnie to jej wychodzi, ale wnioski i wynikające z prób realizacji sytuacje dają Czytelnikowi naprawdę przednią zabawę. To jest też taka książka, przy której zdecydowanie dużo potakujemy głową. Co chwila trafiamy na taką "akcję" w życiu bohaterów, że możemy to od razu przyłatać do naszych doświadczeń. I ta bliskość i wspólnota myślenia, doświadczania, cierpienia na różne sposoby nas łączy i jesteśmy w jednej drużynie.

Podtytuł tego tomu "Czyli dlaczego kociarze to najwięksi szczęściarze" tak czy inaczej znajduje uzasadnienie w życiu Beaty i Adriana. I zapewne w życiu wielu z nas. Przecież jakże często patrzymy na swojego kota (koty) z miłością i mówimy pod nosem - jakie to szczęście że go (ich) mamy. I to jest prawda. Mimo, że po drodze mamy tak bardzo pod górkę lub z górki na zderzenie czołowe jak opiekunowie Nierusza, Nieteraza i Eklunia - kota ze schroniska, który w ogłoszeniach umierał na samotnść w malutkiej klatce, a wpuszczony do domu okazał się diabłem wcielonym i zarządcą psa. Tak to już w życiu bywa. Nie pierwszy i nie ostatni raz.

Na koniec trochę o stronie wizualnej. Książka ma wygodny zbliżony do kwadratu format, jest świetnie opracowana graficznie i tekst czyta się wygodnie. Razem z poprzednimi dwoma tomami pięknie prezentuje się na półce jako trylogia i może być idealnym prezentem na nadchodzące święta. Nie zawiedzie opiekuna zwierząt, spędzi z nią wiele zabawnych chwil i z pewnoscią poleci innym znajomym w zakoconych domach oraz tych, w których pod jednym dachem żyją i psy i koty. Bo jak wiadomo pies z kotem nie zawsze oznacza kotostrofę czy katastrofę.

Reasumując: Latarnica poleca!

Poniżej okładka front i tył:

Podstawowe dane książki:

Tytuł: Kot na szczęście. Czyli dlaczego kociarze to najwięksi szczęściarze
Autor: Kot Nieteraz
Ilustracje: Maciej Zaręba
Wydawca: Flow Books / Wydawnictwo Znak
Objętość: 304
Oprawa: miękka
Format: 16x20 cm

Poniżej przykładowe rozkładówki z wnętrza książki:

Poniżej cały (dotychczas wydany) cykl Kota Nieteraz - "Typowy kot", "Kot kontra pies" i "Kot na szczęście" (czekam na więcej!)

Poniżej tzw. backstage sesji czyli te chwile, gdy ustawiałam dobry kadr, a na plan wchodziła ONA - Mysza a ja krzyczałam: "NIE TERAAAAAAZ!"

Dziękuję Wydawnictwu Znak za egzemplarz recenzencki i możliwość szybkiego zapoznania się z tą książką tuż po premierze!

Fot. Latarnica / listopad 2023 (kocia modelka - Mysza Errorka)


Na taką książkę czekałam. Wydawnictwo, które wypełni lukę pomiędzy wspaniałą relację z przebiegu ścieżki zawodowej amerykańskiego weterynarza Philippa Schotta (Weterynarz z przypadku), a realiami z rodzimego podwórka lekarza weterynarii Łukasza Łebka (Co gryzie weterynarza). Tym razem otrzymujemy opowieść z pierwszej ręki o studiach i doświadczeniach w pracy od szkockiego lekarza zwierząt Garetha Steela. Przeskakuję więc do realiów tego zawodu na Wyspach Brytyjskich i w Irlandii, bowiem właśnie tam Autor szlifował tajniki tego trudnego zawodu.

A realia anglosaskie są zupełnie inne. Nie ma porównania z tym co funkcjonuje choćby w Polsce. Przede wszystkim głęboko rozwinięty jest system tzw. polis ubezpieczeniowych na zwierzęta co na starcie chroni przed błyskawicznym bankructwem. Bowiem ceny usług brytyjskich mogą statystycznego polskiego opiekuna zwierząt zwalić z nóg. Z tego co sama widziałam, u nas polisy dopiero raczkują i mało osób jest do nich przekonanych. W którym kierunku to pójdzie czas pokaże. Ale już widzimy i czujemy po portfelu, że korzystanie z klinik weterynaryjnych może błyskawicznie podnieść nam ciśnienie.

Wymowny jest oryginalny tytuł „Weterynarza na dyżurze” - „Never work with animals”. Choć to taki zabieg przewrotny, bowiem Autor nie wyobraża sobie siebie w innym zawodzie. Obecnie Steel ma już za sobą ponad 20 lat doświadczenia. Ale początki miał trudne i mogły go zniechęcać. Nawet najlepsza nota na studiach nie zapewni praktyki w terenie z konkretnymi przypadkami. A te od pierwszego zlecenia (pacjentem był byk) nie napawały optymizmem.

Od samego wstępu wiemy, z jaką książką będziemy mieć do czynienia. I nie mam tu na myśli, że tytuł sugeruje wspomnienia weterynarza. Wiemy, że mimo radości czy smutku jakie wnosi ten zawód, opowieść Steela będzie okraszona brytyjskim poczuciem humoru. A to gwarantuje przyjemność czytania i lżejszy emocjonalnie odbiór historii tragicznych, które rozładuje sposób snucia opowieści i czasami wręcz czarny humor. Dzięki temu Czytelnik (zapewne wrażliwy na los zwierząt) nie rozpadnie się na kawałki i zamiast zapłakać nad losem ciężko chorego czy uśpionego psa albo kota zachichocze pod nosem.

Ale od razu też naprostuje, że Autor nie podchodzi lekko i ironicznie do powagi wielu opisywanych przypadków. Sam zresztą w codziennej pracy stosuje metodę, że lepiej odciążyć zawiesistą atmosferę i tragizm sytuacji zabawnym komentarzem niż pozwolić zapaść się w dojmującym smutku i niemocy. Opowieść Steela nie jest bajaniem niedouczonego wesołka, a rzetelną historią o tym z czym mierzy się młody, a potem już coraz bardziej doświadczony lekarz weterynarii.

Gareth Steel pracował w zawodzie jako wiejski weterynarz, lekarz w prywatnej klinice, weterynarz na placówce dyżurującej 24 h na dobę, specjalista od zwierząt gospodarskich i małych zwierząt towarzyszących. Odkrywając arkana pracy weterynarza pokazuje, że to ogromnie ciężki zawód zajmujący czas nie tylko w godzinach pracy, bo w jego przypadku nigdy takich nie było. Kiedy oficjalnie kończył dniówki zaczynały się telefony z nagłymi przypadkami, a on sam przechodził w tryb weterynarza pod telefonem dostępnego na zawołanie. Oczywiście wiązało się to z notorycznym zmęczeniem, brakiem snu, niedojadaniem i krążeniem po bezdrożach Wielkiej Brytanii i Irlandii w celu dotarcia do często trudno oznakowanych i niemal niedostępnych gospodarstw. 

I tu dochodzimy do momentu, wspólnego dla wszystkich książek pisanych przez weterynarzy, które było mi już dane przeczytać. Praca w tym zawodzie to przecinające się dwa tory, po których na co dzień podąża lekarz. Jeden to praca z pacjentami. Drugi to ich opiekunowie czy właściciele gospodarstw. O ile w przypadku pacjentów weterynarz po prostu zgodnie ze swoją wiedzą działa to kontakty z ludźmi często stwarzają ogromne problemy. Zaczynając od podważania wysokości opłat za usługi a kończąc na narzucaniu swojej wizji terapii czy chęci uśpienia zwierzaka, który bez problemu nadaje się do szybkiej diagnozy i całkowitego wyleczenia. Po drodze lekarz zwierząt zmierzy się z całym spektrum uwag i zachowań włącznie z utrudnianiem pracy, naruszaniem nietykalności, grożeniem itp. Ludzie (Klienci) są zdecydowanie w tym zawodzie słabszym ogniwem.

Fot. freepik.com [3x]

Ogromnym atutem wspomnień z zawodowych wyzwań jest również edukacyjna rola tej książki. Z jednej strony opisując konkretne przypadki schorzeń i wypadków zwierząt (często tytułem rozdziału jest imię delikwenta) mamy dokładnie przedstawione co się wydarzyło, że wymagało interwencji lekarskiej oraz jakie środki zastosowano bądź jak przebiegały zabiegi chirurgiczne. Jest to bardzo interesujące i czasami – w przypadku zwierząt typu kot, pies, królik – może nam coś zasugerować w postępowaniu z naszymi pupilami, może skłonić do potrzebnej refleksji lub rozmowy z naszym weterynarzem.

Pacjentami Garetha Steela były przeróżne stworzenia małe i duże (niesamowite są rozdziały o poranionych łabędziach, domowym uciekinierze króliku, który utknął w małej przestrzeni, operacji kury nie mogącej znieść jajka, rodzinie z patyczakiem). Mam ogromny szacunek do tzw. weterynarzy wiejskich, bowiem praca z chorymi końmi, krowami, bykami czy owcami to ciężki kawałek chleba i wymaga doskonałej kondycji fizycznej. Opatrywanie i badania poszkodowanych odbywają się często w naturalnym środowisku – stajni, łące, błotnej kałuży czy wręcz na bagnach. Bywa, że pada deszcz czy śnieg, a podstawowym oświetleniem do działań jest latarka czołówka. Po takich doświadczeniach gabinet w klinice jawi się jako iście królewskie warunki.

Książka jest aktualna, bo oryginał wydano w 2022 roku więc opowieść Steela zahacza też o czasy utrudnionej obsługi weterynaryjnej za pandemii COVID-u. Możemy porównać to sobie z tym czego sami jako opiekunowie zwierząt doświadczaliśmy przez ostatnie lata. Bardzo ważne są też treści przemycane w poszczególnych rozdziałach na temat kondycji współczesnego świata pod kątem ekologii, hodowli zwierząt na pożywienie (zasadności spożywania mięsa, diety wege itp.), bezzasadności hodowli określonych ras psów – tylko ku zaspokojeniu próżności ludzi – które już trwale zmutowane są stałymi pacjentami klinik od chwili narodzin, postępu nauki w farmakologii, technice wspomagającej szybką diagnostykę, nowoczesnym chowie zwierząt. Jak podkreśla Autor – to co się sprawdzało 20-30 lat temu nie znaczy, że teraz jest dobre i akceptowalne bo czasy, instrumenty i okoliczności uległy zmianie. 

Identyfikuję się również z Autorem w kwestii adopcji zwierząt towarzyszących. Póki schroniska pękają w szwach lepiej zdecydować się na danie domu psu czy kotu z takiej placówki niż wspieranie hodowli – które jak wszędzie – często niestety są bardziej tzw. pseudohodowlami, gdzie jedynym wyznacznikiem działań jest zysk za każde narodzone stworzenie. W rozdziale temu poświęconym Steel pisze:

[...] A zanim zwrócisz się do jakiegokolwiek hodowcy, proszę weź pod uwagę jedno z wielu wspaniałych zwierząt znajdujących się w schroniskach, które zasługują na kochający dom tak samo jak każdy inny potencjalny pupil. [...] Jeśli zastanawiasz się na zakupem zwierzaka z ras brachycefalicznych dogłębnie przeanalizuj sprawę. Nawet najbardziej egoistyczni z nas dostrzegą, że do wysokiej ceny na metce trzeba doliczyć ogromne rachunki związane z opieką weterynaryjną.

W całej tej opowieści przeplatanej ze zdarzeń pięknych i o budującym zakończeniu z tymi, gdzie nawet lekarz ponosi porażkę, bo często z winy opiekuna nie może już nic zrobić, mamy obraz bardzo obarczającej odpowiedzialnością pracy, w której wciąż tra walka na linii śmierć-życie. Mam ogromny szacunek do przedstawicieli tego zawodu. Tym bardziej, że własnymi metodami muszą komunikować się z pacjentami, którzy nie powiedzą o tym jak się czują ani słowa.

Znaczący dla lepszego poznania specyfiki tego zawodu jest przedostatni rozdział traktujący ogólnie o pracy lekarskiej, którą sobie Autor wybrał. Pisze o kosztach tych mierzalnych i niemierzalnych, o zarobkach weterynarzy (realia Wysp Brytyjskich) w zestawieniu z lekarzami ludzkimi czy prawnikami. Wspomina też o wysokim koszcie emocjonalnym i braku czasu na zwykłe życie prywatne. Kto jeszcze nie wie, dodam że weterynarze to grupa zawodowa najbardziej narażona na samobójstwa. W końcu ich codzienny dzień to prawdziwy rollercoaster emocji - w jednej chwili odbierają poród i widzą cud narodzin by za chwilę przejść do gabinetu i dokonać eutanazji. To nie pozostawia obojętnym nawet największych twardzieli.

A żeby książka nie kończyła się tak bardzo smutno mamy na finał podnoszącą na duchu opowieść o labradorze Billy - niemal wskrzeszonym z martwych. Bo i takie zdarzenia dzieją się za drzwiami klinik, które odwiedzamy z domowymi pupilami.

Weterynarz na dyżurze” nie zawiedzie Czytelnika chcącego zajrzeć za kulisy tego zawodu. Nie zawiedzie też zwykłego zwierzoluba, który nie raz odwiedzał gabinet weterynaryjny. Nie ma na kartach tej książki wybielania prawdy i mydlenia oczu. Autor jest  szczery do bólu, ale przez to wierzymy w każdy prezentowany przypadek. Do tego Gareth Steel jest wspaniałym mówcą na temat swojej pracy i refleksji z nią związanych. Z pewnością po książkę sięgną najczęściej opiekunowie małych zwierząt domowych licząc na liczne przykłady z życia wzięte z ich pupilami w roli w głównej. To od razu uspokoję i potwierdzę, że przypadków z psami i kotami jest całkiem sporo. Jeśli lubicie literaturę faktu o zwierzętach to ta lektura jest stworzona dla was.

Podsumowując: Latarnica poleca!

Podstawowe dane książki:
Tytuł: Weterynarz na dyżurze. Szczery do bólu dziennik lekarza zwierząt
Tytuł oryginalny: Never work with animals.The unfiltered truth of life a vet
Autor: Gareth Steel
Tłumaczenie: Maja Zawierzeniec
Wydawca: Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK
Objętość: 378 strony
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Wydanie: I, Kraków 2023

Książka jest również dostępna jako ebook.

Poniżej własne kompozycje – inspirowane lekturą i wspólnym czytaniem tej książki z kotką Myszą

Fot. Latarnica / styczeń 2023

Latarnica poleca [vol. 44]

Kiedy pobieżnie przejrzałam książkę jeszcze przed lekturą uznałam, że czytanie zajmie mi na pewno kilka wieczorów, bo treść będzie wymagała skupienia i uwagi. Kiedy rozpoczęłam czytać okazało się, że wystarczyły tylko dwa wieczory i „Boscy przewodnicy” odkryli przede mną swoje przesłanie.

Nie będę ukrywać, że mam problem z tą książką. Wiem, że trafi do rąk różnych Czytelników, a mam wrażenie, iż w pełni docenią ją jednak osoby religijne, praktykujące, mające w swym rozkładzie dnia stały rytuał czytania i rozważania Biblii.

Jak sama pisze o sobie Autorka:

[...] Jestem zaangażowaną chrześcijanką. Uczęszczam na zajęcia z teologii, działam w kościelnej wspólnocie i coraz mocniej czuję powołanie do posługi duszpasterskiej. Piszę teksty o Bogu i wierze. Czyż takie osoby jak ja nie są szczególnie narażone na atak lokalnych biesów?

Ale wizja wspólnego przyszłego życia i kontaktu ze swoimi zwierzętami, które towarzyszyły nam tu na ziemi nie jest przypisana tylko do chrześcijan. Ludzie różnych kultur i religii tworzą na co dzień bliskie relacje z czworonożnymi przyjaciółmi czy przedstawicielami innych gatunków ze świata zwierząt. Niemal codziennie widzę na portalach społecznościowych w postach o ostatnim pożegnaniu ze swoimi psami czy kotami, że większość osób (abstrahując od ich wyznań) żegna się z nimi tak naprawdę na chwilę wierząc na wspólne spotkanie kiedyś, w innym czasie, wymiarze... Tak trudno nam zerwać tą nić, która nas tu połączyła, tak bardzo chcemy jeszcze widzieć naszych futrzastych czy pierzastych przyjaciół w zdrowiu i sprawności. Jest to idea żyjąca ponad wyznaniami. To głębokie pragnienie i wiara jednocześnie, że rozstanie jest tylko czasowe, że to co razem przeżyliśmy to jeszcze nie koniec. 

Ale muszę tutaj naprostować od razu: Caryn Rivadeneira w swoich „Boskich przewodnikach” porusza nie tyle temat odchodzenia i tego co będzie po tej drugiej stronie z nami i naszymi zwierzętami towarzyszącymi ale z punktu widzenia osoby wierzącej, praktykującej, rozważającej teksty Biblijne skupia się na ich roli w boskim dziele zbawienia i obecności zwierząt na kartach świętej księgi.

Tytułowi boscy przewodnicy to według autorki ta cząstka relacji człowiek-zwierzę, która staje się naszym mostem do Boga – do prób zrozumienia jego istoty i tego co dla nas przygotował.

Rivadeneira wychodzi z założenia, że choć tylko w przypadku ludzi mówi się, że mają duszą i zostali stworzeni na podobieństwo Boga to zwierzęta są wymieniane na samym początku Biblii i w ostatnich jej tekstach – stanową więc klamrę spinającą wszystko co nam w życiu ziemskim przygotowano. Były istotnym elementem dzieła stworzenia (Dzień 6) – a co najważniejsze Bóg patrząc na stworzenia lądowe uznał, że są dobre. Zawierają więc boski element i są odbiciem jego piękna. Pisarka pisze wręcz wprost, że nie wiemy czy zwierzęta posiadają duszę (jej doświadczenie ze zwierzakami skłaniają ku temu, że mają coś na kształt zwierzęcej duszy), ale dzieło zbawienia i Nowej Ziemi dotyczy wszystkiego stworzenia –  ludzi i zwierząt. Paruzja czyli tzw. Drugie Przyjście to Ziemia w swej najdoskonalszej postaci, to powrót do raju. I w niej jest też miejsce dla zwierząt, a dowody na to znajduje ona w tekstach biblijnych, które cytuje i analizuje.

[...] Boży plan odkupienia świata obejmuje od początku naszych zwierzęcych przyjaciół.

Na książkę składa się 11 rozdziałów – w każdym z nich znajdziemy historię o innym przedstawicielu świata zwierząt w kontekście jego roli w życiu człowieka. Spotkamy psy, osły, wrony, kojoty, jeże, ośmiornice.

Tytułowy „przewodnik” to zwierzę, które dzięki swej obecności, określonemu zachowaniu, poprowadzeniu relacji staje się dla nas przewodnikiem ku boskości. Widząc te cechy patrzymy na przymioty boskie, zaczynamy więcej odkrywać na temat swojej roli tu na ziemi. Bardzo spodobało mi się przytaczane zdanie, które autorka usłyszała w dzieciństwie od swojej babci, a które - jak się okazało - rzutowało potem na jej dorosłe życie.

Babcia powiedziała:

Jeśli w niebie nie ma psów, to nie warto tam się wybierać

Abstrahując od religijnego aspektu rozważań, krótkie rozdziały przynoszą nam interesujące opowieści - często o charakterze autobiograficznym – o pewnych gatunkach zwierząt, które potrafią wspomóc człowieka i stać się dla niego terapeutą, przewodnikiem czy nauczycielem. Rola zwierząt jako świata nam towarzyszącego i bliskiego jest ogromna.

Sama Rivadeneira jest tzw. psiarą. Jej książka to też próba przekonania ludzi do psów rasy pitbul i rottweiler jako zwierząt z natury pokojowych i o pięknym charakterze, które przez złe wykorzystanie ich przez człowieka (np. walki psów) były wypaczone bądź z założenia postrzegane społecznie negatywnie. Z resztą na dowód przytacza kilka niesamowitych historii, które i u  mnie (a przyznam, że zamieram ze strachu widząc biegającego luzem pitbulla) zaczęły zmieniać postrzeganie tej rasy. Mimo afirmacji świata zwierząt Caryn przyznaje się, że zmaga się wciąż ze swoim strachem przed nietoperzami i wężami. Pracuje nad tym i z nietoperzami ma już na swoim koncie małe sukcesy. 

Na pierwszych stronach tej opowieści z pogranicza teologii i behawioryzmu zwierząt poznajemy również osobiste zwierzenia o momentach kryzysowych w wierze i próbach odnalezienia się między relacją z Bogiem, a ze zwierzętami. Bo pisarka przyłapywała się na tym, że przedkładała miłość do zwierząt – w tym do swoich psów – nad sprawy duchowe i boskie. To dawało jej poczucie porażki, ale i bunt dlaczego nie można tych dwóch aspektów połączyć.

W dobie covidu (bo książka jest efektem pisania w czasie covidowej izolacji) postanowiła przeanalizować Biblię pod kątem tekstów, w których przytaczane są zwierzęta. Okazało się, że jest ich całkiem sporo i wskazują na to jak ważne rolę Bóg im powierza. I wcale nie wskazują wyłącznie na to, że zwierzęta mają być dla nas tylko niewielkim dodatkiem bytu na ziemi. Uskarża się na tak powszechne błędne interpretowanie uczynienia sobie zwierząt poddanymi, co dla niektórych przekłada się w prosty i okrutny wniosek – że można ze zwierzętami zrobić wszystko, bo mamy nad nimi władzę.

Podoba mi się jej wielokrotne podkreślanie faktu o zwierzętach jako istot czujących, tworzących więzi, mających cały wachlarz emocji. Tak często musimy teraz w poszczególnych krajach walczyć o to by ustawowo wpisać tą prawdę w nasze prawodawstwo. Pisarka docenia też wszystkie działania osób skupionych wokół schronisk, organizacji ratujących i poszukujących domów dla zwierząt po przejściach. 

„Boscy przewodnicy” przypominali mi podczas czytania tak ważne dla mnie książki jak „Boskie zwierzęta” Szymona Hołowni, „Tęczowy Most. Opowieści czworonożnych przyjaciół z Nieba”  Kristy Robinett czy „Czego uczą nas zwierzęta” Danielle MacKinnon. Jeśli bliski jest nam dobrostan przyjaciół ze świata zwierząt, jeśli pochylamy się nad problemami braci mniejszych, jeśli kochamy bezgraniczną miłością nasze psy, koty, chomiki czy szczury to warto poznać punkt widzenia Caryn Rivadeneira.

Bo któż będąc opiekunem zwierzaka nie przytaknie tej prostej prawdzie:

[...] Zwierzęta żerując, bawiąc się czy po prostu istniejąc - sprawiają nam radość. Właśnie dlatego chcemy, żeby były częścią naszego życia: przy nas w domu lub jako nasi sąsiedzi na ziemi.

Pisarka miewa w swojej wspólnocie religijnej wystąpienia na tematy zwierzęce. Choć zdaje sobie sprawę, że czasami to co mówi bywa kontrowersyjne, często otrzymuje podziękowania od osób, które dzięki jej słowom znajdują ukojenie i wytłumaczenie dla własnych odczuć. To napędza ją do dalszych działań i pogłębiania wiary.

[...] Tak naprawdę nie wiemy co myślą (nasze psy). Możemy zgadywać, możemy się zastanawiać, obserwować, zaprzyjaźniać się i kochać. Nie zyskamy jednak pewności. [...]

Możliwe, że w domysłach na temat zwierząt mylimy się całkowicie. Nauka jest tak piękna dlatego, że ciągle snuje przypuszczenia, zmienia się, dostosowuje. Ciągle też odsłania przed nami nowe, fascynujące horyzonty, pomagając nam lepiej rozumieć świat, a zarazem ukazując, jak wiele jeszcze nie wiemy. Tutaj właśnie jest nasze miejsce: pośród tajemnic stworzenia i tajemnic Stwórcy.

Na sam koniec muszę wspomnieć o szacie graficznej tej książki. Przepiękna w barwach i formie okładka przykuwa wzrok. Kiedy dotarła do mnie paczka i ujrzałam książkę nie potrafiłam się pohamować od sięgnięcia po nią i przekartkowania. Wewnątrz mamy równie estetyczne i spójne stylem (tylko czarno-białe) ilustracje z bohaterami rozdziałów. Poręczny format i niemęcząca oczy czcionka to kolejne atuty.

Reasumując Latarnica poleca!

Podstawowe dane książki:

Tytuł: Boscy przewodnicy. Jak zwierzęta uczą nas życia
Tytuł oryginalny: Saints of Feather and Fang, How to Animals We Love and Fear Connect Us to God
Autor: Caryn Rivadeneira
Tłumaczenie: Anna Skucińska
Wydawca: Wydawnictwo Znak
Objętość: 242 strony
Oprawa: miękka
Wydanie: I, Kraków 2022

Poniżej okładka – front i tył

Poniżej przykładowe wybrane rozkładówki:

Poniżej własne kompozycje – inspirowane lekturą i wspólnym czytaniem tej książki z moim boskim przewodnikiem - kotką Myszą

Dziękuję Wydawnictwu Znak za przepiękny zestaw: książkę, magnesik oraz eko torbę z ptaszkiem.