Jest taka doskonała powieść Annie E. Proulx Kroniki Portowe i jej równie udana ekranizacja w reżyserii Lasse Hällstroma (twórcy „Czekolady”, \Wbrew regułom” czy „Co gryzie Gilberta Grape’a”). To ten rodzaj literatury i obrazu filmowego, który bardzo do mnie przemawia. Nie dominuje w nich akcja, lecz głęboka analiza postaci, które doświadczają przeobrażenia swoich życiowych postaw pod wpływem zdarzeń zupełnie od nich niezależnych. To bardziej powieść biograficzna, skupiona na postaci Quoyla – życiowego nieudacznika – poszukującego swojgo stabilnego miejsca w brutalnym  świecie chaosu i wyścigu szczurów, do którego zupełnie nie pasuje. Kolejne decyzje,  które podejmuje po nieudanym i tragicznym związku z Petal – kobietą skupioną wyłącznie na sobie samej – prowadzą go wraz z córeczką na Nową Funlandię, która jest krainą jego przodków. Im dłużej tam przebywa zaczyna odkrywać nieznane fakty z życia członków swojej rodziny i zdarzenia, których tam doświadczyli. Pomału wsiąka w lokalną społeczność i podejmuje pracę w miejscowej gazecie obejmując rubrykę Kronik portowych. W niepewnym mężczyźnie budzi się do życia prawdziwy Quoyle. Duchy przeszłości niespodziewanie odżywają, a głosy minionych epok zaczynają do niego przemawiać przez dawny opuszczony dom, który na nowo zasiedlił – dom przymocowany do skalistego wybrzeża stalowymi linami, chroniącymi go przez odleceniem pod wpływem silnych sztormowych wiatrów. Choć Quoyle ma lęk przed pływaniem i nieznaną wodą odkryje, że pochodzi z rodziny, która ma morze we krwi i nie może uciec swemu przeznaczeniu. Ono go prędzej czy później i tak dopadnie.\r\n\r\nMnie szczególnie urzekła cudowna historyczna scena z przeszłości rodziny bohatera (udana literacko i bezspornie rewelacyjnie pokazana w filmie), kiedy cały rodzinny klan Quoyle\’ów przeciąga po lodzie swój dom idąc zamarzniętym morzem w śnieżycy. Niezapomniany kadr!

Fot. główna wpisu pixabay.com