I znów nadeszła noc kiedy wraz z wybiciem północy zmienia się nie tylko dzień miesiąca, ale i rok. Dopiero w tej chwili w pełni odczuwam jak błyskawicznie minął ostatni rok. Czy będzie już teraz tylko coraz szybciej? A jeśli tak, to w jakim trzeba być wieku, aby dotrzeć na swój osobisty szczyt, z którego odtąd będziemy już tylko lecieć na łeb na szyję w dół, z coraz większą prędkością pokonując kolejne lata? Nie potrafię zlokalizować jednoznacznie tej chwili. Jedno nie ulega zmianie – z każdym rokiem obserwuję jak TA prędkość się niestety zwiększa.
Tradycyjnie wkroczyłam w 1 stycznia z nową lekturą i już nietradycyjnie – zupełnie zapomniałam o jakimś noworocznym postanowieniu. Po raz drugi mam styczność z prozą Magdaleny Samozwaniec. Po jej Marii i Magdalenie zostały we mnie same miłe wspomnienia, zwłaszcza tych fragmentów, kiedy pisarka zdawała w pamiętnikarskim stylu relację z pieszej wycieczki na latarnię morską na Helu. I to jaką latarnię! Relacja dotyczyła lat przedwojennych zatem mówi o wieży, która już nie istnieje i jest jedynie historycznym faktem. Tym razem zaczytuję się (to w tym przypadku jak najlepsze określenie, bo w dwa dni połknęłam ponad połowę książki) w Pamiętniku niemłodej już mężatki. Ilekroć czytam o czasach, które już bezpowrotnie odeszły, o rodzinach, w których tak ważne były wzajemne relacje, a jednak każdy z osobna był wybitną twórczą indywidualnością – jakiś żal ściska serce, taki uniwersalny smutek za rzeczami utraconymi, albo takimi, które nam nie były dane. Nie wiem dlaczego tak jest, ale dla mnie Nowy Rok to zawsze jednak bardziej smutek niż nadzieje i radość z nadejścia czegoś nowego. Zdecydowanie więcej spoglądam wstecz niż w przyszłość – może dlatego widzę więcej cieni.
Fot. główna wpisu pixabay.com